Podczas słynącego z politycznego zaangażowania Berlinale Obywatel Jones okazuje się póki co filmem, który z największym rozmachem i blockbusterowym sznytem podejmuje temat ekonomicznych nierówności i cierpienia jednostek wskutek rządowych działań. Dzieło Holland to biograficzna opowieść o proto-whistleblowerze Garethie Jonesie (James Norton). Obraz twórczyni Pokotu pokazuje, jak jego dziennikarska praca zeskrobała grubą warstwę sowieckiej propagandowej farby, by donieść światu o Wielkim Głodzie na Ukrainie.
Spośród tytułów do tej pory prezentowanych na festiwalu film polskiej reżyserki jest najbardziej konwencjonalny formalnie. Choć z reguły mógłby to być zarzut, jednak Obywatel Jones pokazuje, że solidne reżyserskie abecadło może sprawdzać się lepiej niż stylistyczne pląsy innych twórców.
To, co w filmie Holland imponuje najbardziej, to jej kontrola nad tonem całego filmu. Z początku utrzymany jest on w zabawnej formie, gdy na ekranie oglądamy naiwnego młodego dziennikarza próbującego umówić się na wywiad ze Stalinem. Wszak rozmowę z Hitlerem już wcześniej odhaczył. Niemal przygodowa i humorystyczna konwencja ustępuje jednak miejsca bardziej kontemplacyjnej narracji, gdy protagonista wreszcie dociera na Ukrainę, by być świadkiem panującego tam głodu.
Plany stają się szersze, ujęcia dłuższe, a dialogi znikome. Holland stopniowo buduje paranoiczną atmosferę, skupiając się przede wszystkim na ludziach tracących swoje człowieczeństwo wskutek głodu. Poza jednym dosyć niezręcznym odniesieniem do Listy Schindlera (była dziewczynka w czerwonym płaszczyku, tutaj jest pomarańczowa pomarańcza), to właśnie sceny na Ukrainie są najbardziej przytłaczające.
Choć widz z łatwością orientuje się w wydarzeniach mających miejsce na ekranie, to reżyserka posiłkuje się dosyć nachalną narracją w tle. Mówi do nas nie kto inny jak George Orwell (Joseph Mawle), a wyimki z jego Folwarku zwierzęcego wydają się dosyć szkolnym zabiegiem mającym podkreślać dwulicowość przeciwników Jonesa. Naprzeciw głównego bohatera staje bowiem Walter Duranty (Peter Saarsgard), moskiewski korespondent New York Timesa.
Ma on zupełnie inne podejście do dziennikarskiego etosu, a swojego zawodu raczej nie traktuje jako misji. Amerykanin czas w Moskwie spędza głównie na dekadenckich balach, za dnia zaś kolaboruje ze stalinowskimi aparatczykami. Porzucając swoje zawodowe ideały w efekcie staje się jednym z trybów bolszewickiej machiny propagandowej.
Ten antagonizm pomiędzy Durantym a protagonistą jest nakreślony jednak zbyt jednoznacznie. W filmie Gareth Jones jest wręcz krystalicznie czystym bohaterem, który na pytanie o to, czy interesują go kobiety odpowiada: „W życiu są inne rzeczy”. Jaki jest jego cel, czy jest motywowany politycznie? Skądże znowu: „Nie mam żadnej agendy, chyba, że nazywasz Prawdę agendą”. Wokół jego działań nie ma zbyt wielu rozważań, a gdy zostaje postawiony przed poważnym dylematem etycznym film rozprawia się z nim w ciągu około trzech minut.
Choć Obywatel Jones wykonuje całą intelektualną robotę za widza i ma niezbyt interesujące podejście do swojego głównego bohatera, to dalej jest to kawał dobrego kina. Reżyserka sprawnie mierzy się tu z niewygodnymi i zapomnianymi kartami historii, opowiadając jednocześnie o zupełnie innej, bardziej romantycznej epoce dziennikarstwa. Wreszcie, Holland powraca do tematem, który od lat konsekwentnie pojawia się w jej dziełach: jej bohater nie relatywizuje zła, i jakimś cudem zawsze udaje mu się działać w zgodzie z własnymi morałami.
Ocena: 6.5/10