Magazyn 

Red Hot Chili Peppers – „Stadium Arcadium”

Red Hot Chili Peppers powracają z nową płytą. Nie wiem, jak tym razem tłumaczą długą przerwę między kolejnymi albumami („By the Way” ukazało się w 2002 roku). Pewnym natomiast jest, że nie próżnowali przez ostatnie cztery lata. „Stadium Arcadium” to album dwupłytowy. Trudno wśród 28 utworów znaleźć „wypełniacze”. Słowem, jest z czego wybierać. Powoli utrwala się opinia o „Stadium Arcadium” jako najbardziej gitarowym z albumów Red Hotów. Teza ta ma pełne prawa do rozpowszechnienia. John Frusciante nigdy nie eksploatował do tego stopnia swojego instrumentu. Ostatnie dwie płyty oraz solowe dokonania artysty wypełniały oszczędne gitarowe dźwięki. Wśród starych nagrań Red Hotów również trudno znaleźć równie rozbudowane partie gitary. Instrument ten albo toczył bój z basem, albo był podporządkowany melodii. Na „Stadium Arcadium” muzykom udało się pogodzić te trzy elementy. Zgodnie z zapowiedzią. Zacznijmy od albumu pod tytułem „Jupiter”. Pod numerem jeden ukrywa się tu (nie bójmy się tego słowa!) przebój, czyli „Dani California”. Melodyjny refren prowadzi nas do chyba jeszcze bardziej melodyjnego solo. Utwory „Charlie”, „Hump de Bump”, „She’s Only 18” i „Warlocks” to ukłon w stronę funkowych korzeni zespołu. Spośród nich moim faworytem jest „Hump de Bump”. Flea (basista) sięga w nim po swój pierwszy instrument – trąbkę. O utworze mówi się jako kontynuacji „Amercian Ghost Dance” z „Freaky Styley” (drugi album Red Hotów). Numery łączy rozbudowana sekcja dęta – istotnie, gratka dla wszystkich, którzy w ciągu ostatnich siedmiu lat tęsknili za Red Hotami w produkcyjnym ujęciu Doktora Funkensteina – George’a Clintona. „She’s Only 18” zwraca uwagę świetnym, rozbujanym i w dobrym guście podniosłym refrenem. Brzmi przyjemnie oldschoolowo, mimo że bohaterka tekstu „don’t like The Rolling Stones”. Zarówno „Charlie”, jak i „Hump de Bump” zdradzają niezwykłą energię Anthony’ego. Do końca albumu usłyszymy wiele onomatopeicznych zaśpiewów. Trudno stwierdzić, czy zdradzają one postępy wokalne Kiedisa, czy dowodzą ponownej fascynacji rdzennym funkiem. „Warlocks” z kolei wyróżnia się udziałem Billy’ego Prestona na klawinecie. Na „Jupiter” łagodniej zrobi się za sprawą „Snow ((Hey OH))” (prawdopodobnie następny singiel), „Stadium Arcadium”, „Slow Cheetah”, „Strip My Mind”, „Wet Sand”, „Hey”. Duża ilość ballad dowodzi, że doświadczenia z „By the Way” nie zostały zapomniane. Panowie nadal umieją pięknie pisać łagodne utwory, do czego od pewnego czasu nie boją się przyznawać. Szczególnie urokliwie brzmi „Wet Sand” (fraza „I thougth it and brougth it about”). „Strip My Mind” przywodzi na myśl skojarzenia z „I Could Die For You” – poprzedni album. We wstępie Fru udowadnia, że nie zrezygnował z inspiracji elektronicznych. Ciekawym utworem jest „Especially in Michigan”. Gościnnie zagrał tu na gitarze Omar Rodriguez z The Mars Volta. Przestrzenne brzmienia wywołują w wyobraźni zielone, chłodne lasy tytułowego stanu. Mam tylko pewne zastrzeżenia co do brawurowej interpretacji słowa „luck” dokonanej przez Anthony’ego. Dziarsko brzmi również refren „C’mon Girl” – tym razem bez zastrzeżeń. Jedyny utwór, którego do tej pory nie mogę zrozumieć to „Torture Me”. Dynamika i chaotyczność przypominają „Easily” z „Californication”. Płyta „Mars” zaczyna się od kolejnej pięknej ballady – „Desecration Smile”. Łagodny nastrój wprowadzą jeszcze „Hard to Concentrate”, „She Looks To Me” oraz „If”. Ostatni utwór to rodzaj psychodelicznej ballady z prymatem basu nad gitarą. „Tell Me Baby” podawane jest jako idealny przykład połączenia funku i melodii na „Stadium Arcadium”. Gdyby tylko tytuł nie przywodził na myśl frazy z „Last Christmas” George’a Michela, nie miałabym nic przeciwko umieszczaniu go na singlu w przyszłości. „Mars” kryje też coś dla miłośników zapowiadanych riffów w stylu Black Sabbath. „Readymade” to przykład klasycznego, mocnego gitarowego grania. Do tego cieszy ucho zdecydowanym rytmem. „Storm In A Teacup” stanowi z kolei ukłon w stronę rapu – podobno został zainspirowany przez Public Enemy. Przypomina „Get On Top” z „Californication” (geneza zresztą taka sama). Hip – hop – funk – rock to, jak się okazuje, wyśmienita mieszanka w wykonaniu Red Hot Chili Peppers. „We Believe” wraca do czasów „BloodSugarSexMagik” – w finale słyszymy kościelny chór Gail Frusciante (mamy gitarzysty), który wystąpił już w „Under the Bridge”. „Turn It Again” przynosi chyba najbardziej kunsztowne gitarowe solo na płycie. Dużo tu chaosu i hałasu, niemal w stylu emo. W przeciwieństwie do „So Much I”, który razi swoim „nieposkładaniem”. Ciekawym utworem jest „Make You Feel Better”. Anthony, wypierając się ckliwości, przyznaje, że tym razem opowiada o niemal terapeutycznej roli, jaką ich muzyka może odgrywać w życiu fanów. Niestety refren „We are the ones that will make You feel better” brzmi niemal jak czołówka serialu „Przyjaciele” lub partycypant konkursu piosenki harcerskiej. Red Hoci przygotowali nam zatem prezent o zaskakującej muzycznej treści. Premierowe nagrania, wypełniające przerwę między płytami (utwory udostępnione przy okazji „Greatest Hits” i albumu koncertowego), zdradzały, że zespół podąża dość zdecydowanie w stronę melodyjnej twórczości spod znaku „Other Side”. Tym czasem „Stadium Arcadium” przyniosło barwną mieszankę stylistyczną. Album stanowi syntezę dotychczasowych dokonań zespołu wzbogaconą o dojrzałość – muzyczną i życiową – grupy. Brawa za odwagę artystyczną po tylu latach kariery. Red Hoci dowiedli, że nie stosują się do nich prognozy i formuły. Może, mimo wszystko, „they will make us feel better”.

Related posts