John Krasinski przeszedł ciekawą drogę jako reżyser, zaczynająć od ekranizowania neurotycznej prozy Davida Fostera Wallace’a, by poprzez dramat rodzinny „Hollarsowie” trafić do działu z horrorami. I za taki debiut w nowym gatunku należą mu się czapki z głów. Nikt nie odkryłby Ameryki stwierdzając, że „Ciche miejsce” jest horrorem nieortodoksyjnym. W filmie Krasinskiego do góry nogami zostają wywrócone nie tylko reguły funkcjonowania świata, ale także reguły dotyczące kręcenia kina gatunkowego. No bo jak inaczej spojrzeć na dzieło, które jest praktycznie pozbawione dialogów, i utrzymane w niepokojąco nieprzerywanej ciszy?
Evelyn i Lee nie mają najłatwiejszych warunków do prowadzenia rodziny. Mieszkają z dwójką dzieci na farmie w środku lasu, a o istnieniu cywilizacji przypominają im tylko widoczne na horyzoncie ogniska zapalane w nocy. Wywołanie hałasu może ściągnąć bowiem na nich zagrożenie ze strony potworów zamieszkujących pobliskie lasy. By w pełni zrozumieć realia tego świata widz będzie potrzebował trochę czasu. Reżyser nic mu na pewno nie powie, a i z pokazywaniem się za bardzo nie śpieszy.
Sama fabuła jest prosta jak konstrukcja cepa, co nie przeszkadza filmowi w byciu wciągającym od pierwszem do ostatniej minuty. Dzieje się to między innymi dlatego, że nieznana jest geneza zagrożenia, w którym znaleźli się bohaterowie. Dodatkowo, ograniczenie komunikacji pomiędzy bohaterami do języka migowego stanowi oczywiście dużą barierę dla aktorskiej ekspresji, jednak ekipa z Krasinskim i Blunt na czele świetnie wywiązuje się ze swoich obowiązków. Ilość zniuansowanych emocji zawartych w prostych spojrzeniach i mignięciach jest w „Cichym miejscu” naprawdę imponująca. Choć niektórzy starają się patrzeć na ten obraz jako na film niemy, jest to błędne podejście, bo przeoczające ogromną rolę dźwięku w tym dziele.
Film bardzo mocno kojarzyć się może z „Drogą” ze względu na równie apokaliptyczne realia, w których odnaleźć się musi rodzina everymanów wystawionych na przerażającą próbę. Na szczęście w „Cichym miejscu” zamiast turpistycznych monologów Viggo Mortensena otrzymujemy tonę niedopowiedzeń, niewyartykułowanych uczuć i złamanych relacji pomiędzy ludźmi. Dzieło Krasinskiego jest jednak nie tylko horrorem (nie stara się ono z resztą tak bardzo straszyć widza). Wiele miejsca zostaje poświęcone dezintegracji rodziny w obliczu śmiertelnego zagrożenia. Sporo jest tu elementów bardziej rodem z kina przygodowego: prepperskie piwnice, intryga owiana tajemnicą, dzieci których naiwność może je w każdej chwili zdradzić. Jednak o ile w kinie przygodowym zagrożenie byłoby jedynie wytworem dziecięcej wyobraźni, tutaj jest ono jak najbardziej namacalne. Jedynym naprawdę wyraźnym reżyserskim grzechem Krasinskiego jest jego chęć w pokazywaniu potworów niemal od początku filmu. Obraz tak bardzo operujący dźwiękiem, niedopowiedzeniem i tym, czego nie do końca widać i słychać z pewnością skorzystałby z większej ascezy w przedstawianiu złowrogich stworzeń.
„Ciche miejsce” ma w sobie coś z paraboli o niewytłumaczonym złu rodem z „Dżumy” Camusa, które nagle spada na głowy zwykłych ludzi. Takie intelektualne rozważania są jedynie sygnalizowane, gdyż większość czasu spędzamy jednak na ziemi, a nie w obłokach. Trochę szkoda, że Krasinski nie rozciągnął trochę filmu, by znaleźć odrobinę miejsca na eksplorację relacji pomiędzy bohaterami. To właśnie sceny, w których otrzymujemy chwilę oddechu od straszenia, i możemy poznać postaci „Cichego miejsca” wydają mi się bowiem najciekawsze. No i warto, by Krasinski znalazł sobie innego kompozytora, bo to co zaoferował Marco Beltrami to mierna mieszanka stockowej papki i naprawdę mało subtelnych utworów, które psują odbiór tak zniuansowanego formalnie filmu.
Ocena: 7/10