Charlie Winston – brytyjski wagabunda, artysta obdarzony czarującym czarnym głosem do tej pory Polskę odwiedzał tylko przy okazji nagrań w Studiu im. Agnieszki Osieckiej. Nie bez przyczyny jego najnowszy album nosi tytuł „Running still” – nie ma mieszkania, żyje na walizkach – jest w ciągłym biegu. Ujmujący muzyk i wokalista znalazł jednak czas na dwa klubowe koncerty w naszym kraju i krótką rozmowę przed krakowskim show.
Karolina Babij: Tytuł Twojego najnowszego albumu to „Running still”. Ty też jesteś ciągle w biegu – nieustannie w trasie, niemal każdego kolejnego dnia odwiedzasz inne miasto, również inne kraje. Nie chciałbyś się zatrzymać, zrobić przerwę i uciec od tłumu i rozpocząć pracę nad kolejnym krążkiem?
Charlie Winston: W pewnym sensie chciałbym, ale wejście do studia w tej chwili i rozpoczęcie pracy nad kolejnym albumem byłoby zbyt raptowne. W tej chwili cenię to, że jestem w trasie, lubię występować przed ludźmi. To wymaga koncentracji i dbania o siebie. Dużo się uczę i korzystam z uroków rodzinnego życia… w trasie. Jest fantastycznie! Budujemy relacje, których nie da się nawiązać natychmiast, potrzebują czasu.
Jakie więc masz plany na kolejne miesiące?
Ciągła trasa! Po trasie promującej najnowszy album mamy objazd festiwali. Jeszcze nie wiem, co będzie potem.
„Running still” jest zupełnie inne niż „Hobo”. „Hobo” było w równej części żywe i wzruszające, natomiast „Running still” jest zdecydowanie bardziej energetyczne i zróżnicowane. Jest wiele piosenek, które zachęcają słuchaczy do powstania i tańca, ale są również ballady, bardzo poruszające. Dlaczego nowy krążek jest tak mocno zróżnicowany?
Kiedy zaczynałem nagrywać ten album, miałem 27 przygotowanych piosenek. Razem z producentem, Tonym Bergiem, zdecydowaliśmy, że utwory muszą coś znaczyć, muszą zawierać przekaz, wybraliśmy te, które oddziałują najmocniej. Mój pierwszy album był bardzo śmiały, inny był też bohater prowadzący album. Chciałem jednak pokazać mojej publiczności coś znacznie głębszego i bardziej osobistego. Określenie konkretnego stylu podczas pracy nie było najważniejsze. Oczywiście, chciałem nagrać płytę znacznie mniej zróżnicowaną, skoncentrowaną na jednym stylu, ale zdecydowaliśmy, że najważniejsze są dobre piosenki. Komponując utwory, grając je na gitarze, słyszę, jaki styl najbardziej do nich pasuje. Nie mogliśmy zmienić wszystkich piosenek, by ujednolicić album. Chcieliśmy, by były one prawdziwe, a to w tym przypadku łączyło się z nienarzucaniem sobie określonych ram w trakcie pracy.
Wydaje mi się, że właśnie przez różnorodność sprawiasz, że Twoi słuchacze są znacznie bardziej zafascynowani Twoją muzyką, bo nie wiedzą, co ich czeka dalej, gdzie ich zaprowadzisz. To ryzykowne, ale opłaca się. Czy zgodzisz się z tym, że Twój trudny do zdefiniowania styl czyni Cię artystą uniwersalnym, bo każdy może znaleźć choć jedną piosenkę z Twojego repertuaru, którą polubi? Czy czujesz się kimś takim?
W pewnym sensie tak, ale byłbym arogantem, gdybym rzeczywiście uważał się za artystę uniwersalnego. Wiem, że są ludzie, którzy nie lubią mojej muzyki i nie „czują jej”. Moja muzyczna różnorodność może niektórych irytować i na pewno tak jest. Uważam jednak, że jeśli robię coś, co jest ludzkie, co oddziałuje na emocje, wpływa na ludzi, jest to w pewnym sensie uniwersalne. To właśnie czyni muzykę wyjątkową, bo wzbudza emocje i charakteryzuje człowieka. W takim sensie może rzeczywiście jestem artystą uniwersalnym?
Porozmawiajmy chwilę o procesie powstawania Twoich utworów. Co rozpoczyna pracę nad piosenką – tekst czy muzyka?
Przeważnie muzyka. Dla mnie ważne jest, by uchwycić uczucia w muzyce, która tworzy coś w rodzaju krajobrazu i podstawy do napisania piosenki. Myślę obrazami, dlatego kiedy piszę, widzę historie i atmosferę utworów. Nie zawsze tak jest. Rzadko, ale zdarza się również, że to tekst powstaje pierwszy. Kiedyś robiłem tak częściej, teraz przeważnie wszystko zaczyna się od muzyki.
Śpiewasz „I miss my home and I know that it’s gone and I don’t know how to carry on in this world where I don’t come from”. Co masz na myśli mówiąc „dom” lub „świat, z którego nie jestem”? Śpiewasz ogólnie, czy o Francji?
To nie ja. Słowa te wypowiada bohater, którego musiałem wykreować jako kontrast do wspólczesnego miejskiego życia. On wyjaśnia „Wychowałem się na pustyni w nieznanym plemieniu, nie miałem styczności ze światem”. Dorastał kompletnie nieświadomy równoległego, współczesnego świata. Został zabrany ze swojego bezpiecznego świata i wrzucony na głęboką wodę w miejskie środowisko, którego nie zna. Mówi: „Nie wiem, jak tu funkcjonować, tęsknię za moim domem, który został zniszczony”, ale tak naprawdę myślę też, że tęskni za domem, który symbolizuje prostotę. We współczesnym świecie wszystko jest nie tylko skomplikowane, ale i rozpraszające, odciągające uwagę od zwykłych rzeczy. Weźmy na przykład Internet – wchodzisz, by zrobić jedną rzecz, a nagle robisz pięćdziesiąt zupełnie innych. „Where can I buy happiness” jest więc właśnie zarówno o tęsknocie, jak i destrukcyjnym wpływie współczesnego świata na to, jak funkcjonujemy, i w jaki sposób odciąga nas od tego, co powinno być dla nas ważne.
Jesteś w Polsce po raz trzeci, choć pierwszy raz odwiedzasz Kraków. Jak Ci się tu podoba?
Nie widziałem zbyt wiele, bo zawsze przyjeżdżam do Polski na krótko. Cieszę się, że udało mi się dzisiaj wyjść na zewnątrz, i mogłem przejechać się po mieście. Jest piękne, bardzo przyjemne i zielone!
Anna Kupczak: Może więc znajdziesz dom w Polsce?
Nigdy nie wiadomo! Kraków to naprawdę ładne miasto, podobają mi się parki i to, że wszędzie wokół jest zielono. Wydaje się spokojne.
Karolina Babij
foto: Anna Kupczak