Kariera Marion Cotillard to przykład, że po oskarowej roli można wciąż utrzymywać najwyższy poziom, a jednak nie być zauważoną przez krytyków czy gremia przyznające nagrody. Jej genialna kreacja w biografii Edith Piaf otworzyła aktorce drogę do Hollywood. Posypały się propozycje, które Cotillard skrzętnie wykorzystywała. Oto ona przecież prawie ukradła Deppowi „Wrogów publicznych”, całkowicie ukradła „Nine” Danielowi Day-Lewisowi, świetna też była w „Incepcji” czy najnowszym Batmanie. Jednak niezmiennie pozostaje z tą jedną jedyną nominacją do Oskara za „Niczego nie żałuję”. Wydawało się, że dzięki ”Rust & Bone” trend się odwróci. Niestety… Film Jacquesa Audiarda, twórcy nominowanego do Oskara „Proroka”, opowiada dwie zazębiające się historie. W pierwszej obserwujemy samotnego ojca (odkrycie – Matthias Schoenaerts), który stara się na swój sposób wychować syna. Jednak jedyną rzeczą, na której się zna są umie są walki w ręcz. Losy jego i Stephanie krzyżują się na imprezie, podczas której Alain jest ochroniarzem. Odwozi dziewczynę do domu i zostawia swój numer telefonu. Stephanie skorzysta z niego w najbardziej dramatycznym momencie – po wypadku w pracy, w wyniku którego straci obydwie nogi. Audiard nie udaje, że tworzy jakieś ważne kino społeczne. Dzięki temu „Rust & Bone” pozostaje w swoim wydźwięku wiarygodne. Jest to kino na poły rozrywkowe, na poły poważne, czyli coś czego od współczesnego melodramatu się oczekuje. Dramatyczna, dość skrajna historia dwójki bohaterów opowiedziana w dobrym tempie, z użyciem jednak środków wyjątkowo stonowanych i bez patosu. Dzięki temu oglądający nie ma wrażenia, że twórca chce go na siłę oszukać, poruszyć rzeczami, które bez różnego rodzaju tricków reżyserskich poruszające by nie były. Wiarygodność historii buduje z jednej strony dobrze napisany scenariusz, który pozbawiony jest łatwych rozwiązań. Spotkanie bohaterów nie staje się więc od razu katharsis oraz remedium na ich wszystkie problemy. Traktują oni siebie początkowo z dystansem, poznają swoje potrzeby, także swoje ciała, ale bywa, że ich podejście do partnera jest wyłącznie fizyczne, jakby uznawali jedno drugiego za dostarczyciela rozrywki. Jednak to też po czasie zmienia się, przynajmniej ze strony Stephenie. Alain jest zbyt zamkniętym w sobie, zniszczonym psychicznie facetem, by przyznać, że ich relacja wchodzi na zupełnie inne stadium emocjonalnego zaangażowania. Schoenaerts jest w tym kapitalny, choć jego aktorstwo jest zupełnie nieefektowne, raczej oparte mocno na fizyczności. Cotillard jest także rewelacyjna jak odkrywająca uroki zupełnie nowego życia Stephenie. Widać, że Audiard jest warsztatowo twórcą sprawnym, bo do samego finału potrafi utrzymać w filmie napięcie. Zakończenie zaś bardzo mocne i poruszające, nie trąci fałszem czy melodramatyzmem. „Rust & Bone” to maleńki filmik, który na wyższy poziom wnosi znakomita para aktorów oraz historia, która chwilami chwyta za serce, a na pewno nie pozostawia nikogo obojętnym. Maciej Stasierski