Tworzenie filmów-zagadek wiąże się zawsze z ogromnym wyzwaniem. Reżyser rzuca takim obrazem rękawicę widzowi, a większość z nas chętnie chętnie na takie wyzwanie odpowiada. Lubię jednak myśleć, że za takimi celuloidowymi mind games powinno się kryć coś więcej, niż sama narracyjna zabawa. David Fincher w filmach takich jak Siedem czy Fight Club pokazał, jak można zamieszać w głowie widzowi, i swoją układankę zwieńczyć satysfakcjonującym rozwiązaniem. Z kolei jego imiennik Lynch udowodnił, że jest w kinie gatunkowym miejsce na surrealizm, wydarzenia niemożliwe do wytłumaczenia i intrygujące igraszki z filmową materią. Greg Zgliński, nieco w duchu tych reżyserów, w Zwierzętach podjął się stworzenia naprawdę skomplikowanej układanki, która upada jednak jak domek z kart pod ciężarem zbyt przekombinowanej intrygi.
O tego dzieła ciężko powiedzieć cokolwiek konkretnego. W jej sercu znajduje się małżeństwo Anny (Brigit Minichmayr) oraz Nicka (Phillip Hochmair). On ją zdradza, ona się tego domyśla. Ona pisze książki dla dzieci (teraz zabiera się za pierwszą powieść dla dorosłych, w której żona zabija swojego męża), on zbiera przepisy, zapewne do nowej książki kucharskiej. Wyjeżdżają razem do Szwajcarii by popracować w spokoju, i zapewne spróbować uleczyć napięte relacje. Ich mieszkaniem opiekuje się w tym czasie Mischa (Mona Petri), która wygląda bardzo podobnie do Andrei, sąsiadki piętro wyżej.
Film opowiada o tarciach matrymonialnych, zaś Zgliński przeprowadza wiwisekcję małżeństwa w kryzysie jednocześnie doprawiając to bardzo suto wątkami schizofrenicznymi. Całość pachnie mocno Zagubioną Autostradą Lyncha (w jednym z pierwszych ujęć wjeżdżamy z kamerą do tunelu, tak jak w otwarciu Blue Velvet od obrazu domu na przedmieściach, poprzez ucho w trawie, wchodzimy niejako do podbrzusza świata). Wątki się urywają, by znowu powrócić i skomplikować całą historię jeszcze bardziej. W filmie pojawiają się sobowtóry, gadające koty, sceny się dublują, a w tle buzuje muzyka Bartosza Chajdeckiego.
Zwierzęta swoją konstrukcją i dialogami mocno przypominają sztuki Mrożka, Eugene’a Ionesco czy Edwarda Albee. Ten drugi stworzył przecież takie dramaty jak American Dream czy Kto się boi Virginii Woolf? w których centrum znajdowały się rodziny, których kryzys wyrażany był poprzez wyobraźnię i fantazję wkraczające do świata rzeczywistego.
I choć film Zglińskiego jest ciekawy formalnie, a aktorzy odnajdują się w swoich naprawdę trudnych i emocjonalnie enigmatycznych rolach, to Zwierzęta koniec końców zawodzą. Przez cały bieg fabuły dziergają one tak skomplikowaną sieć powiązań, by w finale zawędrować w stronę mało satysfakcjonującego rozwiązania.
Film stale testuje cierpliwość widza, ale całe doświadczenie okazuje się frustrujące. Dzieje się tak głównie za sprawą fabularnej stagnacji . Ćwiczenia stylistyczne Raymonda Queneau składają się z jednej historii opowiedzianej na sto sposobów. Jednak urok książeczki Francuza polega na tym, że już tytuł sugeruje czytelnikowi, że ma on do czynienia z czymś błahym, ze zwykłym literackim żartem. Zwierzęta mają strukturę żartu, którego dowcip polega na tym, że puenty nigdy się nie doczekamy. Ale najgorsze w tym wszystkim jest to, że Zgliński jest raczej poważny.
Ocena: 5/10