Jakim projektem jest ,,Sieranevada” najlepiej podsumowuje już sam jego tytuł, i historia z nim związana. Reżyser, Cristi Puiu (,,Śmierć Pana Lazarescu”, ,,Aurora”), twierdzi że jest on zupełnie przypadkowy i stanowi żart z filmów, które zmieniają swoją nazwę zależnie od tłumaczenia i kraju, w którym są pokazywane. Dzieło Rumuna jest właśnie takim figlarnym splotem farsy i przypadkowości, w którym cierpliwość widza (metraż niebagatelny, bo 175 minut) zostaje bardzo sowicie wynagrodzona.
Główny bohater (choć czy możemy tu mówić o jednym głównym bohaterze, gdy na ekranie non-stop przewija się kilkanaście postaci stale walcząc o uwagę widza), Lary (Mimi Brănescu), przyjeżdża na stypę do bukaresztańskiego mieszkania. Jest następcą nieboszczyka w familijnej hierarchii. Ewidentnie odniósł największy sukces finansowy w rodzinie, i zdaje się być też najbardziej racjonalnym spośród wszystkich zebranych. Nie jest zanurzony w morzu resentymentów, teorii spiskowych czy nieudanych związków, w których taplają się pozostali goście. Ta zbieranina różnych, często egoistycznych i infantylnych głosów potrzebuje tylko chwilę, by zamienić się w głośny hałas i regularną kłótnię. W pewnym momencie do mieszkania jedna z kuzynek przyprowadza koleżankę Chorwatkę: może jest ćpunką, może prostytutką, a może nawet studentką architektury, ale na pewno jest nietrzeźwa i wymiotuje gdzieś z dala od imprezy (kamera taktownie oszczędza nam szczegółów tej sceny). Później pojawia się jeszcze znienawidzony wuj Tony, który pije i zdradza swoją żonę. A że ksiądz się spóźnia i nie można rozpocząć stypy, to i czasu na wygranie tych wszystkich napięć znajduje się w ,,Sieranevadzie” naprawdę wiele.
Puiu udaje się uchwycić wszystkie frustracje wynikające z rodzinnego życia. Bohaterowie stanowią różnorodną galerię poglądów, z której wyłania się portret nie-aż-tak-postkomunistycznej Rumunii. Cała historia okazuje się wręcz fizycznie wyczerpująca widza, bo udziela mu się ten stan zniecierpliwienia i klaustrofobii generowanej przez ciasne mieszkanie. Jednocześnie fabuła wymaga stałej uwagi ze względu na swoją polifoniczność. Bohaterowie krzątają się nerwowo po mieszkaniu przez co widz słyszy jedynie skrawki dialogów, i powoli, niczym z puzzli, układa pełen obraz rodziny. Może i część wątków jest zbędna, jednak mam wrażenie że film Puiu tylko korzysta na tym nadmiarze.
Podczas festiwalu w Cannes ,,Sieranevada” nie otrzymała żadnej nagrody, choć zasługiwała na wiele, wliczając Złotą Palmę. Takie ,,To tylko koniec świata” Dolana (nagrodzone Grand Prix w Cannes) wydaje się wręcz histerycznym rewersem dzieła rumuńskiego reżysera. Tam, gdzie twórca ,,Zabiłem moją matkę” stosował efektowne kadry, kiczowate wizje i rozbuchaną ścieżkę dźwiękową, Puiu unika wszelkiego ornamentalizmu i ogranicza się do skromnej kamery umieszczonej na statywie. Często ma się wręcz wrażenie, że operator nie może się pomieścić w pokoju ze wszystkimi bohaterami, przez co nie widzimy całej akcji, a zdarzenia oglądamy znad ramion gości stypy. Dzięki temu, a także świetnej pracy wszystkich aktorów, widz może w pełni dzielić z bohaterami doświadczenie tej rodzinnej posiadówy wraz z całym inwentarzem wrażeń z nią związanych- krępujących rozmów, oskarżeń, anegdot i starć poglądowych.
Autorowi ,,Śmierci Pana Lazarescu” udaje się coś naprawdę wyjątkowego: z prostego konceptu fabularnego (znanego choćby z ,,Kto się boi Virginii Woolf” czy ,,Rzezi”) wyciska hektolitry szczerości, humoru oraz frustracji, przez co granica pomiędzy filmem a widzem zostaje sugestywnie zatarta. Wciąż nie wiem, czy w finale śmiałem się z bohaterów, czy z samego siebie. Ale wiem, że Puiu wykazał się w ,,Sieranevadzie” geniuszem.
Ocena: 10/10