Trudno chyba o dziwniejszy film niż „Skowyt”. Poprzez ten ryzykowny eksperyment para reżyserów Rob Epstein i Jeffrey Friedman starali się zaprezentować nam postać jednego z najważniejszych poetów XX wieku – Allena Ginsberga. Udało się połowicznie, gdyż ich film ma momenty znakomite, ale też i bardzo złe. Scala je jednak rewelacyjna kreacja Jamesa Franco. Obserwujemy tutaj cztery, niemal całkowicie odrębne segmenty historii poety. W pierwszym, bardzo dobrym, oglądamy Ginsberga udzielającego wywiadu. Poeta opowiada o swoim życiu bez chorej psychicznie matki, pierwszych fascynacjach homoseksualnych, poglądach na poezję. W końcu też odnosi się do tworzenia swojego najsłynniejszego dzieła „Skowytu”. W tej części opowieści widać jak dobrze Jamesa Franco poznał swojego bohatera. Potrafi bowiem w dość banalnie wyglądającej sytuacji idealnie zaprezentować pewną twórczą radość Ginsberga, połączoną z niepewnością, czy umie on dostosować się do otaczającego go świata. Jeszcze lepiej Franco wypada w segmencie, w którym obserwujemy „występ” Ginsberga przed publicznością, podczas którego czyta „Skowyt”. Publiczność reaguje niezwykle żywiołowo na słowa wiersza, co sprawa że Ginsberga przestaje być tylko poetą, a staje się głosem pokolenia. Niestety ten fragment filmu został opatrzony, a tym samym niemal zupełnie zepsuty, bardzo irytującymi sekwencjami rysunkowymi. Animacje te wszak zamiast pogłębiać przekaz, spłycają go, a przy okazji wręcz niemiłosiernie nudzą. W ostatniej scenerii opowieści obserwujemy z kolei obrazki z procesu, w którym na ławie oskarżonych stanął wydawca „Skowytu”. Jeśli fragment ten miał być swego rodzaju wyśmianiem sądu nad sztuką, to udało się całkiem nieźle. Reżyserzy podeszli do tej sprawy niezwykle ironicznie, przez co być może nieco traci ona na sile rażenia. Wszak wydaje się, że tego typu rozprawa świata prawa i moralności ze sztuka poprzez działania wymiaru sprawiedliwości powinna być oceniona jednoznacznie negatywnie. Tutaj raczej wywołuje uśmiech politowania. Taką konwencję niejako narzucają postaci kolejnych ekspertów wypowiadających się na temat wyrwanych z kontekstu fragmentów wiersza. Dzięki świetnemu Davidowi Strathairnowi grającemu prokuratora daje się tę część oglądać jednak bez bólu. „Skowyt” to dziełko nierówne, film zdecydowanie nie dla wszystkich. Dla miłośników poezji, szczególnie poezji Ginsberga, na pewno tak. Dla miłośników bardziej klasycznie prowadzonej fabuły, bezapelacyjnie nie. James Franco jednak wynagradza wiele. Maciej Stasierski