Film 

Superbohaterowie, którzy rządzą w kinach

Komiks już dawno temu stał się jednym z równoprawnych gatunków literackich, a jego tematyka przeszła swoistą rewolucję. Niemniej wciąż podstawowymi historiami w książkach obrazkowych, jakie przedstawiają ich twórcy są opowieści o superbohaterach. Od dawna w tej kwestii trwa rywalizacja między dwoma wielkimi graczami na nie tylko wydawniczym rynku – Marvelem a DC Comics. Pierwsi stoją za sukcesami Spider-Mana, Iron Mana czy Kapitana Ameryki. Drudzy to twórcy Batmana, Kobiety-Kot oraz Supermana. Przy okazji premiery „Avengersów” warto byłoby się przyjrzeć kilku najbardziej podstawowym filmowym adaptacjom historii superbohaterów. Wycieczkę taką można potraktować także jako wstęp do zapowiadanych odsłon przygód Batmana, Spider-Mana oraz Supermana. W tej krótkiej analizie pozwoliłem sobie na absolutnie subiektywną selekcję. Moim bezapelacyjnie ulubionym superbohaterem jest Batman. Jest on też postacią wyjątkowo często wykorzystywaną przez twórców kina. Co najbardziej w tej kwestii paradoksalne jest on właściwie jednym z niewielu superbohaterów, który nie posiada żadnych specjalnych umiejętności. Za to udaje mu się skonstruować całą masę wynalazków, ma przy sobie zawsze wiernego Alfreda, którego kreowali na przestrzeni lat nieodżałowany Michael Gough i wielki Michael Caine. Pierwsza adaptacja historii Batmana pochodzi z roku 1966, jednak chyba o niej DC Comics powinno jak najszybciej zapomnieć. Batman (z Robinem zresztą) biegał w niej w rajstopach, walczył ze śmiesznie upudrowanym Jokerem. Absolutnie nie przypominała ona mroku, który serii nadał reżyser Tim Burton. Jego pierwszy film o najprostszym z możliwych tytułów „Batman” to klasyka gatunku, film który wyznaczył standardy kina superbohaterów lat 90. Timowi Burtonowi nigdy później nie udało się wytworzyć takiej atmosfery jak przy swoim pierwszym spotkaniu z Bruce’m Wayne’m. Olbrzymia w tym zasługa powalającej scenografii, wprost w punkt napisanej muzyki Danny’ego Elfmana i powalającej na kolana kreacji Jacka Nicholsona jako Jokera. Po tym pierwszym, wielkim sukcesie, przyszły jednak dla Batmana ciężkie kinowe chwile. O ile jeszcze kolejna próba Burtona – „Powrót Batmana” – była całkiem udana, co zapewniło szczególnie genialne aktorstwo Danny’ego DeVito, który fantastycznie wykreował Pingwina, oraz Michelle Pfeiffer jak Kobiety-Kot, o tyle późniejsze filmy Joela Schumachera były wręcz komicznie słabe. Niemiecki reżyser zapomniał o atmosferze, skupił się na akcji, feerii barw i kolorowych bohaterach. Z Jimem Carreyem jako Człowiek-Zagadka i Tommy Lee Jonesem fantastycznym jak Dwie-Twarze w „Batman Forever” jeszcze trafił, z Arnoldem Schwarzennegerem (Mr. Freeze) i Umą Thurman (Trujący Bluszcz) w „Batman i Robin” już nie. Jego pozbawione klimatu filmu poniosły nie tylko artystyczną, ale i finansową klęskę, co spowodowało odłożenie tematu Batmana na długie lata na półkę. Za odświeżenie tematu zabrał się po niemal dekadzie Christopher Nolan i jak się okazało był to strzał w dziesiątkę. Nie dość, że udało mu się chwilami nawiązać do Burtona, to też umiał nadać postaci całą masę osobistego podejścia. Dzięki niemu „Batman: Początek”, a szczególnie „Mroczny rycerz” wyszły poza ramy gatunku stając się działającymi na własnych warunkach obrazami. Odświeżył też postać Jokera, którego bodaj w najlepszej roli w historii filmów o superbohaterach, zagrał zmarły przedwcześnie Heath Ledger. Co być może symptomatyczne przy żadnym z omawianych filmów nie wspomniałem o odtwórców roli Batmana. Prosty powód jest taki, że żaden z nich do dekady Christana Bale’a nie potrafił tej postaci posiąść na własność. Michael Keaton, mimo starań, został przykryty przez swoich ekranowych partnerów. Val Kilmer był zbyt sztywny, a scenariusz mu nie pozwolił na wiele. Podobnie jak George’owi Clooneyowi, który do dziś swojej roli się wstydzi. Bale’owi się udało i trzymam kciuki, żeby w „Mroczny rycerz powstaje” znowu to udowodnił. Innym, dobrze już ugruntowanym w świadomości kinomaniaków superbohaterem jest Spider-Man. Nie będąc wyjątkowym fanem tej postaci, bardzo doceniam adaptacje jego przygód, które stworzył Sam Raimi, a które do dziś należą do najlepiej ocenianych ekranizacji z gatunku superheroes. Raimi swoją trylogią uprzedził nieco Christophera Nolana. I jak ciężko porównywać style, klimat historii, tak jakością szczególnie dwie pierwsze odsłony historii Człowieka-Pająka nie odbiegają od tego, co udało się Nolanowi wytworzyć w „Batman: Początek”. We wszystkich trzech częściach Spider-Mana zagrał idealnie obsadzony Tobey Maguire, a jego partnerkę Mary Jane jeszcze lepsza Kirsten Dunst. Z pomysłami na ich przeciwnków bywało już jednak różnie. W pierwszej części z roku 2002 antagonistą był Zielony Goblin, którego świetnie zagrał Willem Dafoe. Stał się on też zarzewiem narastającego konfliktu między Spider-Manem a Harrym Osbornem (w tej roli trzykrotnie wystąpił brawurowy James Franco), który stał się otwarty w ostatniej odsłonie, gdzie Harry przybrał postać Goblina, ku pamięci swojego ojca. Drugi „Spider-Man” stał się polem potyczki głównego bohatera z Doctorem Octopussem. Był to zdecydowanie najciekawszy i najsilniejszy przeciwnik Petera Parkera, a i też absolutnie najlepsza część trylogii. Octopussa rewelacyjnie zagrał  mistrz Alfred Molina, dając popis umiejętności. Takich też oczekiwaliśmy od Thomasa Haden Churcha i Tophera Grace’a w części trzeciej. Niestety skończyło się na rozbuchanych oczekiwaniach, gdyż trzecia część zawiodła niemal na całej linii. Mimo to seria Raimiego pozostawała na bardzo wysokim poziomie realizacyjnym. Miała też swój klimat, który tworzyli Maguire, niezapomniany w roli szalonego redaktora J.K. Simmons, czy w końcu ponownie Danny Elfman, autor muzyki. Jednak najważniejszy był tu Raimi ze swoim niesamowitym wizualnym zmysłem i siłą w opowiadaniu historii. W tym roku do kin wejdzie odświeżony „Spider-Man”, za którego realizację odpowiedzialny jest znany z reżyserii „500 dni miłości” Marc Webb. Po co? Nie wiem, ale kto może zabronić panom z Marvel Studios zarobić kolejne miliony? Zapewne nikt. Nie zajmując dużo więcej czasu chciałem się skoncentrować jeszcze na jednym superbohaterze. W tym momencie pojawił się jednak bardzo poważny dylemat. Żaden z nich wszak nie potrafił się tak wybitnie filmowo wybić jak dwaj opisani wcześniej. Hulk do dziś czeka na choćby solidną ekranizację swoich losów. Podobnie rzecz się ma Fantastyczną Czwórką. Z kolei serie o Iron Manie, Thorze czy Kapitanie Ameryka są nieco zbyt krótkie żeby już poddawać je jakiejkolwiek analizie. Przyszło jednak olśnienie – Superman. Jedna z najbardziej kontrowersyjnych, dziwnych postaci, a jednocześnie kwintesencja amerykańskiego heroizmu i siły. Clark Kent to bohater, który mógłby stać się najważniejszym superbohaterem, a którego problemem zawsze był kuriozalny wręcz wizerunek faceta w rajtuzach z głupkowatą peleryną na plecach i możliwością zabicia przy użyciu zielonego kamienia. Niektórym reżyserom udawało się zwalczyć tę śmieszną stronę postaci brawurą realizacji, świetnym drugim planem i oldskulowym aktorstwem świętej pamięci Christophera Reeve. Z wizerunkiem Supermana wygrał jako pierwszy Richard Donner tworząc film przez długie lata uważany za najlepszą adaptację komiksu w historii. Pierwsza próba Richarda Lestera z roku 1980 także była udana. Brytyjski reżyser zyskał na świetnym pomysłach castingowych i nadaniu produkcji solidnej dawki humoru. Producenci poszli za ciosem i Lester dostał do zrealizowania scenariusz także części trzeciej. Niestety nie poszło już tak dobrze. Film bardzo dużo stracił na odejściu odtwórczyni roli Lois Lane Margot Kidder i oparciu głównego konfliktu na nierównym aktorstwie świetnego, ale tutaj ewidentnie źle obsadzonego komika Richarda Pryora. Annette O’Toole w roli Leny Lang nie stanowiła też idealnej partnerki dla Reeve’a. Przy realizacji czwartej części powrócono więc do Kidder, a swoją rolę Lexa Luthora powtórzył wielki Gene Hackman. Filmowi jednak zabrakło dobrego scenariusza i stąd obejrzeliśmy najgorszą odsłonę przygód Supermana. Temat odłożono na niemal dwie dekady aż w 2006 roku za robotę zabrał się osławiony X-Menami Brian Singer. Jego film mający niewątpliwe walory (rewelacyjne aktorstwo Kevina Spaceya, który świetnie nawiązał do kreacji Hackmana, świetne efekty specjalne) zawiódł. Jego podstawowymi problemami był pozbawiony charyzmy odtwórca głównej roli Brandon Routh, a szczególnie wręcz zatrważająca długość filmu – prawie 160 minut. Do dziś zastanawiam się, czemu nie zdecydowano się na obsadzenie Toma Wellinga, który w „Tajemnicach Smallville” pokazał, że rolę przejąć na własność. Na przyszły rok nową adaptację komiksu szykuje Zack Snyder, scenariusz piszą David Goyer i Christopher Nolan, a główną rolę zagra znany z „Tudorów” Henry Cavill. Trzymam kciuki, gdyż Superman czeka na dobrą adaptację swoich losów już bez mała trzy dekady. Jak widać w mojej analizie wciąż bezapelacyjnie wygrywają bohaterowie D.C. Comics. Jednak aktualnie w kinach króluje Marvel. Oby tylko do wakacji, co by było sygnałem, że magia Christophera Nolana znów zadziała! Maciej Stasierski

Related posts