W historii kina doczekaliśmy się już kilku produkcji filmowych, które swoim tematem czyniły sporty motoryzacyjne. Bolidy Formuły 1 pojawiły się na ekranie już w latach ’60 za sprawą dzieła Johna Frankenheimera zatytułowanego Grand Prix (nagrodzony Oscarem za najlepszy montaż, dźwięk i efekty dźwiękowe). Historię Nikiego Laudy i Jamesa Hunta – kierowców wyścigowych Formuły 1 przybliżał natomiast Ron Howard w Wyścigu, za to z dokumentalnego punktu widzenia losy Ayrtona Senny opowiadał Asif Kapadia. Z powyższego wynikałoby zatem, że przede wszystkim na wielkim ekranie królowała najbogatsza z serii wyścigowych, co poniekąd związane jest z popularnością tych rozgrywek. Teraz natrafiła się okazja, aby to zmienić.
Na wstępie warto zauważyć, że wbrew pozorom niezwykle trudno zainteresować szerszą publiczność tego rodzajem filmem sportowym. Dla laika wyścig będzie rysował się jako mało fascynująca jazda w kółko nużąca z powodu monotonnego ryku silnika. Produkcje te zawsze będą więc obfitowały w rywalizację, napięcie, niepewność oraz rozterki bohaterów, aby uatrakcyjnić całe widowisko, czego świetnym przykładem jest właśnie Wyścig. Tymczasem najnowszy obraz Jamesa Mangolda odbiera się zgoła inaczej: oczywiście twórca nie porzucił niezbędnej rywalizacji (o czym świadczy anglojęzyczny tytuł Ford v Ferrari), jednak rozgrywa się ona bardziej na linii kierowca – samochód albo kierowca – reszta świata. Całość przypomina raczej opowieść o przełamywaniu własnych granic oraz konieczności ważenia wartości i wyważenia, kiedy należy postawić na swoim, a kiedy iść na kompromis.
Fabuła – jak zdradza polski tytuł – skupia się na 24-godzinnym wyścigu Le Mans, choć samej sekwencji ścigania została poświęcona około jedna piąta czasu na ekranie. Pozostała część to poznawanie bohaterów – Carrolla Shelby’ego oraz Kena Milesa, oraz obserwowanie ich metamorfozy. Pomimo, że tak naprawdę akcja nie jest szczególnie wartka, trudno powiedzieć, gdzie umknęły dwie i pół godziny seansu. James Mangold umiejętnie przenosi nas w filmową rzeczywistość, przede wszystkim oddając wszechogarniającą prędkość. Zgodnie z tym, co mówi Ken Miles – nabierając prędkość wszystko się rozmywa, stabilne pozostaje jedynie ciało, co reżyser w punkt oddaje za pomocą obrazu. W nieco zbliżony sposób podkreślony został również portret psychologiczny bohatera jak w przypadku Pierwszego człowieka Damiena Chazelle’a – w sytuacjach skrajnie niebezpiecznych postać zachowuje nienaturalny spokój oraz opanowanie, w przypadku gdy w codziennym życiu jawi się jako porywcza i nieobliczalna.
Le Mans ’66 to znacznej części aktorski popis duetu: Matta Damona i Christiana Bale’a. Pierwszy z nich wciela się w postać Shelby’ego, czyli byłego kierowcę wyścigowego, który z powodów zdrowotnych zmuszony jest pozostać w garażu i odgrywa tego bardziej charyzmatycznego gościa. Tymczasem Bale jako Miles to momentami zbyt beztroski wiecznie młody facet, który jak nikt zna się na samochodach. Razem tworzą nie do końca uzupełniający się, ale całkiem zgrany zespół. Ciężko jednoznacznie stwierdzić, który z aktorów poradził sobie lepiej – z jednej strony Damon skrada niemal każdą scenę, z drugiej jednak Bale stworzył niezwykle wyrazistą postać o nietypowym charakterze, która wzbudza zainteresowanie widza do samego końca.
Najnowszy film Jamesa Mangolda to seans pełen wrażeń nie tylko dla fanów sportów motoryzacyjnych. Historia prowadzona jest z lekkim przymrużeniem oka, a jednocześnie nie zabraknie momentów na refleksję lub dramatyzm. Całość okraszona została nutą rywalizacji oraz przede wszystkim walką z systemem i własnymi ograniczeniami. Le Mans ’66 to także świetna produkcja pod kątem technicznym – nie tylko w zakresie dźwięku, ale również montażu oraz zdjęć. Z pozoru wydaje się, że obraz Mangolda to typowa opowieść skrojona pod Oscary, której tematem jest walka bohaterów z niesprawiedliwością świata, jednak umiejętnie stworzona przez twórców oprawa sprawia, że to jeden z najprzyjemniejszych seansów roku.
ocena: 8/10