Nie gram w gry komputerowe, ale nie oznacza to, że nie znam tej gry:
Angelina Jolie była idealną Larą Croft. Alicia Vikander jest równie dobrą. Problem polega na tym, że w żadnym z trzech filmów, które zostały oparte na „Tomb Raider”, nie znalazło się miejsce na scenariusz. Literalnie.
Richard Croft (Dominic West) nie żyje. Tak przynajmniej się wydaje wszystkim, poza Larą (Vikander w najwyższej formie), która po odnalezieniu tajemniczych zapisków ojca rusza do Japonii. Tam ma odkryć tajemnicę królowej Himiko i dowiedzieć się co się stało z jej ojcem.
Niewiele brakowało do naprawdę porządnej rozrywki – główna postać jest znakomita, aktorka, która ją odgrywa jeszcze lepsza. Scenerie są ładnie nakręcone. Film jest w tempie zmontowany, ma dość wartkie tempo i efektownie zrobione sceny akcji. Żebym nie zapomniał – ma Vikander…chyba się powtarzam, ale ona naprawdę jest głównym jego walorem. Bałem się trochę jej ostatnich wyborów, ale tutaj trafiła. A właściwie trafiłaby, gdyby nie ten cholerny scenariusz.
To co wytworzyła para Geneva Robertson-Dworet/Alastair Siddons jest po prostu niesłychane. I niestety nie w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Nie wiem, do czego miały prowadzić te popłuczyny po Kinie Nowej Przygody, podobno oparte zresztą na jednej z reedycji gry… Nie wiem, jakim cudem po cięciach montażowych w końcowym produkcie zostały takie sceny jak sekwencja przed otwarcie grobowca Himiko. To, jakie dialogi musi w tej scenie wygłosić Dominic West, świetny przecież aktor, jest na tyle kuriozalne, że wypowiedzenie ich z poważną twarzą trzeba uznać za aktorskie osiągnięcie. Takich sekwencji jest w tym filmie zdecydowanie za dużo i nie wynagradza ich także sama intryga, której rozwiązanie rodem [UWAGA SPOJLER] z „Inferno” przywołuje najgorsze skojarzenia. Ten scenariusz powoduje także, że trudno zbudować jakieś relacje między bohaterami. Vikander i Daniel Wu próbują, ale jednak ich starania palą na panewce. Jeszcze gorzej wygląda kwestia antagonisty, który nie dość, że jest nudno napisany, to jest jeszcze nudniej zagrany. Ktoś powinien był dostarczyć Waltonowi Gogginsowi sole trzeźwiące.
Szkoda, że za dobrym castingiem i niezłym tempem nie poszła opowieść rodem z Poszukiwaczy Zaginionej Arki. Może mielibyśmy wtedy nareszcie w pełni udaną adaptację gry komputerowej. Tak przyjdzie nam poczekać kolejny rok. Do drugiego „Assassin’s Creed”…hahaha!