Studio Disney od dłuższego czasu prowadzi politykę przenoszenia animacji do świata aktorskiego, czego przykładem może być choćby Alicja w Krainie Czarów (2010), Kopciuszek (2015) czy Piękna i Bestia (2017). Poczynania te mają swoich zwolenników i przeciwników – jedno jest jednak pewne: projekcje te przyciągną do kin zarówno młodych fanów, jak i tych wychowanych na rysunkowym oryginale. Gdy pojawiła się informacja o rozpoczęciu prac nad remake’iem Króla Lwa, momentalnie urosły wątpliwości, czy warto zabierać się za odświeżanie klasyka, na którym niemała część populacji się wychowywała i wylewała łzy. Jak wypadła produkcja w reżyserii Jona Favreau, który swoje szlaki przecierał w 2016 roku, będąc odpowiedzialnym za Księgę dżungli?
Myślę, że na początku warto uświadomić sobie parę rzeczy. Najnowszy Król Lew stanowi dość wierną kopię oryginału, wyłączając naturalnie zamianę standardowej animacji na grafikę komputerową oraz „odświeżenie” ścieżki dźwiękowej. Nie będzie zatem żadnych nieoczekiwanych zwrotów akcji (choć pojawia się parę dodatkowych scen), a nawet, nie mając na świeżo w pamięci wersji z 1994 roku, kwestie dialogowe brzmią dziwnie znajomo. I pomimo że niektórzy zadadzą pytanie, po co zmieniać coś, co było wykreowane w punkt, trzeba pamiętać, że technika idzie do przodu, a młodsze pokolenie przyzwyczajone jest do obrazu trójwymiarowego. Z drugiej strony równie dobrze można spytać, po co nam kolejna część Star Wars – i mimo narzekania, że niezmiennie wałkujemy ten sam motyw fabularny i tak wybierzemy się do kina.
Król Lew zachwyca warstwą wizualną – gdyby kadry z filmu prezentowane były w programie przyrodniczym, mam wrażenie, że nikt by się nie zorientował. Jednocześnie wiąże się to ze zmianą konwencji, w której osadzony jest obraz – trudno sobie wmówić, że wciąż ogląda się bajkę, kiedy wszystko bliskie jest realizmu. Wszystko z wyjątkiem zwierzaków, kiedy mówią i ruszają pyszczkami. Nie postrzegam tego jako wadę – zwłaszcza po seansie Księgi dżungli byłam nastawiona na tego rodzaju seans. Niemniej jednak w pełni zrozumiem negatywne komentarze sugerujące, że fantastyczny klimat wykreowany w 1994 roku został zaprzepaszczony w remake’u.
Bez wątpienia najgorszym aspektem produkcji jest ścieżka muzyczna i nie mam tu na myśli bynajmniej utworów Hansa Zimmera, a raczej wokalne wykonanie dobrze znanych kawałków. O ile jestem w stanie przymknąć oko na podłożenie głosów Simbie i Nali przez odpowiednio Donalda Glovera i Beyonce, to ich wykonanie piosenki Can you feel the love tonight jest po prostu słabe i nie umywa się do oryginału. Na szczęście Mufasa pozostał wierny oryginałowi i James Earl Jones, dubbingując postać lwa przypomina stare, dobre czasy.
W ostatecznym rozrachunku Król Lew wypada nie tak strasznie, jak go wszyscy malowali przed premierą. W pełni przekonuje mnie stosowany realizm, który pozwala nie traktować filmu jako bajkę, ale opowieść z drugim dnem. Zastosowana odtwórczość może być poczytywana za wadę, jednak z niezwykle wysoką dozą prawdopodobieństwa stawiam tezę, że gdyby Jon Favreau pozwoliłby sobie dodać więcej od siebie, zarzucono by mu profanację pierwowzoru. Król Lew może się podobać, zwłaszcza jeśli podejdziemy do seansu ze sporym sentymentem Może i nie wzrusza tak jak oryginał, ale wciąż potrafi wzbudzić emocje i zaangażowanie u widza.
Ocena: 7,5/10