Jeśli poprzedni film Abla Ferrary, Tomaso, dzielił widzów, to pokazywana w konkursie głównym Siberia zjednoczy wszystkich w nienawiści. Pośród innych obrazów tegorocznego Berlinale, ten wyróżnia się najbardziej niepokorną i zastanawiającą wizją. Zastanawiającą, bo chyba osobnego Złotego Niedźwiedzia powinno się przyznać osobie, która potrafi zrozumieć, o co w Siberii tak naprawdę chodzi. Ta przedziwna mieszanka epigoństwa, udawanego geniuszu i groteskowej psychoterapii bardziej nadaje się do gabinetu osobliwości niż kina, niemniej przekorny (i mocno przychylny samemu Ferrarze) widz mógłby się tu doszukać bardziej zawoalowanego starcia z tymi problemami, które w Tomaso ukazano w formie otwarcie autobiograficznej.
Plany czasowe i lokacje mieszają się – zaczynamy od Clinta (Willem Dafoe w kolejnej kolaboracji z Ferrarą), który z offu wspomina młodzieńcze wyjazdy do Kanady z ojcem. Jest coś o psach, które mogą ugryźć za mocno, a także coś o traperze, który mieszka całe życie w dziczy. Czy to stanowi jakiś trop interpretacyjny? Raczej nie, to dopiero pierwszy krąg piekła, które szykuje widzowi reżyser. Później będzie jeszcze atak niedźwiedzia czy picie wódki z dwiema Rosjankami. Młodsza i ciężarna kobieta grana jest przez żonę Abla Ferrary. Tak naprawdę długo by się rozwodzić nad tym wszystkim, co dzieje się później, bo to w drugim akcie twórca Złego porucznika wyłącza wszystkie bezpieczniki i odpala kompletny strumień świadomości. Jak pisał Nietzsche, „kiedy spoglądasz w otchłań, ona również patrzy na ciebie”, i Siberia świetnie z tym cytatem igra.
Clintowi przychodzi się mierzyć ze swoim zmarłym ojcem, byłą żoną, synem (granym przez córkę Ferrary), a także z różnymi innymi wewnętrznymi demonami personifikowanymi przez liczne postaci drugoplanowe. W pewnym momencie dochodzi też do jego kompletnego regresu, gdy Willemowi Dafoe przychodzi tańczyć wokół słupa majowego z dziećmi do rytmu „Runaway” Dela Shannona. Co tu dużo mówić: scenariusz, który mógł w alternatywnej rzeczywistości wyjść spod ręki Davida Lyncha zekranizowany został przez gościa od Zabójcy z wiertarką.
Choć ten zlepek jungowsko-buddyjskich sekwencji wydaje się niemożliwym do przeniknięcia, to jednak Siberia wydaje mi się dziwacznym, ale jednak ciekawym rewersem Tomaso. Można to nawet pociągnąć dalej – Siberia jest filmem, do którego scenariusz pisał protagonista wcześniejszego dzieła Ferrary. Czy zmienia to dużo? Raczej nie, ale sytuuje Siberię w niepokojącym, autotematycznym uniwersum, które reżyser układa z kolejnych projektów. Clint to Tomaso, a Tomaso to Ferrara, zaś biedny Willem Dafoe musi służyć za narzędzie w tej pozbawionej większego sensu sieci powiązań.
Jeśli poprzedni film opowiadał o artyście chcącym sprawować kontrolę nad otaczającym go światem, próbującym wpłynąć na rzeczywistość a jednocześnie marzącym o odnalezieniu nowej, właściwszej drogi życia, to Siberia prezentuje klęskę tych wszystkich ambicji. I choć symbolika z jakiej korzysta reżyser często pachnie kiczem i niewłaściwością, to jednak dominująca groteska świetnie pasuje do samego Ferrary – człowieka, który przeszedł nietypową drogę, i teraz może na Berlinale pokazywać coś tak frapująco kuriozalnego.
Ciężko o tym filmie pisać w sposób składny, bo jego pokrętna natura wymyka się analizie. Jest jednak w tym coś zaskakująco fascynującego. Może dlatego, że Siberia to projekt zdecydowanie najbardziej radykalny spośród tego, co do tej pory Berlinale zaoferowało.
Ocena: ?/10