Paulo Sorrentino już swoim pierwszym filmem udowodnił, że jest artystą wizualnym z olbrzymią wyobraźnią. Niestety „Boski” był obrazem ubogi fabularnie, pełnym niewykorzystanych szans. „Wszystkie odloty Cheyenne’a” to krok w dobrym kierunku. Do stylu wizualnego doszła fabuła. Sean Penn gra tu Cheyenne’a, zblazowanego eks-gwiazdora rocka, który wyrusza w podróż do Ameryki, żeby pożegnać się z dawno niewidzianym ojcem. Niestety nie przybywa na czas. Ojciec zostawia mu w spadku dziennik, z którego bohater dowiaduje się, po co przepłynął Ocean. Musi odnaleźć oprawcę ojca z Auschwitz, którego ten szukał przez całe życie. Dziwaczny to film, ale jednak w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Sorrentino posługuje się w nim konwencją kina drogi. Nie wiem, jednak czy w ogóle słowo konwencja przystaje do „Wszystkich odlotów Cheyenne’a”. Raczej mamy do czynienia ze zgrywą ze wszystkiego co się rusza, poczynając od filmów o Holokauście, skończywszy co paradoksalne na komedii, którą Sorrentino nie bez skutku stara się przedefiniować. Podczas seansu więc śmiejemy się z dziwności i błyskotliwości dialogów, ale też z najprostszych sytuacji (choćby z tej, gdy Cheyenne ogląda największą pistację na świecie). Film nie przebiega jedynie pod znakiem pustego śmiechu. Sorrentino stara się coś nam też powiedzieć. Nie są to tezy odkrywcze, acz jednak zaprezentowane w bardzo nietypowym kontekście. „Wszystkie odloty Cheyenne’a” to więc głównie niezwykle pokręcona wizja dorastania, przemiany zagubionego i kompletnie oderwanego od życia człowieka, któremu pomóc może jedynie swego rodzaju „spotkanie” po latach z zapomnianym rodzicem. Co ciekawe przez dłuższy czas tego celu nie uświadamia sobie nawet główny bohater, który na pytanie żony, czy pojechałeś odnaleźć siebie odpowiada: „Przecież nie jestem w Indiach”. Żona Cheyenne’a, w idealnie zniuansowanej kreacji Frances McDormand, to zresztą najbardziej normalna postać filmu – swego rodzaju głos rozsądku, używając bardzo politycznie niepoprawnego języka ona jest w domu mężczyzną. Damską część związku tworzy zaś Cheyenne, którego niebywale, fenomenalnie gra Sean Penn. Jego rola, pierwsza w tym roku do zapamiętania w kontekście przyszłych Oskarów, to połączenie pełnej, totalnej transformacji z udaną próbą urealnienia kompletnie nieprzystającej do rzeczywistości osobowości. A przy okazji także popis całkiem sporych, a dotychczas nieczęsto widzianych, umiejętności komediowych Penna. Poza nim i McDormand na ekranie błyszczy także Judd Hirsch. Wszystko zaś udaję się złapać w klamrę dzięki wręcz wybornym, bardzo nawiązującym do poprzedniego filmu Sorrentino, zdjęciom, które znowu dowodzą wyobraźni reżysera. Jak mało kto z grona europejskich twórców umie on odnaleźć nieoczekiwane ujęcia, łamać kolory bijące z ekranu. Zdjęcia więc nigdy nie są nudne i przewidywalne. „Wszystkie odloty Cheyenne’a” to na pewno kino nie dla każdego. Część uzna ten film za nudny, koszmarnie wręcz irytujący, przerysowany. Moje uznanie kieruję głównie w stronę wielkiego Seana Penna i reżysera, którzy stworzyli na ekranie świat pozytywnie zakręcony, dziwaczny, a wciąż niegłupi i poruszający. Maciej Stasierski