16 dni zmagań, wiele emocji, wyniki na światowym poziomie, sukces organizacyjny i frekwencyjny – tylko tak można określić to, co zdarzyło się podczas Igrzysk 30. Olimpiady w Londynie. Wszystko byłoby wręcz idealnie, gdyby nie to, że olbrzymia większość tych emocji ominęła polskich fanów sportu. Niby wróciliśmy ze stolicy Wielkiej Brytanii z 10 medalami, niby ekscytowaliśmy się i radowaliśmy z występów genialnie broniącego tytułu Tomasza Majewskiego, świetnego Adriana Zielińskiego czy kapitalnie walczącej z plejadą dopingowiczek Anity Włodarczyk (o nich następnym razem). Wszystko jednak na niby, gdyż poza tymi nielicznymi jasnymi punktami, polscy sportowcy, w tym wielu naszych wielkich faworytów, wróciło z igrzysk nie tyle bez sukcesu, ale bez twarzy.
Agnieszka Radwańska czy siatkarze? Mieliśmy nadzieje, że po igrzyskach wymieniając tych sportowców, będziemy się zastanawiać, który z triumfów okazał się większych. Tymczasem zarówno najlepsza tenisistka w historii polskiego tenisa, jak i nasi zwycięzcy Ligi Światowej, zawiedli na całej linii. Nie byłoby to tak gorzkie, gdyby nie nad wyraz wręcz rozbudzone nadzieje. I to nie tylko przez komentatorów, ale przez samych zawodników zapowiadających pewny medal. Agnieszka Radwańska miała przecież w komfortowych dla siebie warunkach (miesiąc wcześniej była w finale turnieju na tych samych kortach Wimbledonu) wreszcie pokazać Serenie Williams, że kto jak kto, ale Polka potrafi wygrać na trawie z każdym.
Co się więc stało, że już na samym początku i przeciętnej Julli Goerges, z którą wygrywała w tym sezonie za każdym razem, zatrzymała się droga po medal naszej wiceliderki światowego rankingu? Powróciły najgorszej, znane z wcześniejszych lat manieryzmu gry polskiej tenisistki – marudzenie, łatwa dekoncentracja, brak pełnego zaangażowania. To nie fenomenalna forma Niemki, która szybko później opadła z turnieju, zdecydowała o tym, że Radwańska zeszła z kortu pokonana, a gra Polki, która przegrała ten mecz, a nie Niemka go wygrała. Jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło prawda pani Agnieszko? Przecież można się odkuć w innych turniejach, a igrzyska olimpijskie to wcale nieistotne dla tenisistów zawody. Szkoda, że nikt chyba ze światowej czołówki nie zgadza się z polską mistrzynią, o czym świadczy niesłychane zaangażowanie w grę tuzów tenisa z mistrzynią Sereną Williams i wicemistrzem Rogerem Federerem na czele. Ale Agnieszka Radwańska, chorąży polskiej reprezentacji olimpijskiej przecież wie swoje.
Siatkarze opromienieni zwycięstwem w Lidze Światowej, odniesionym dodajmy w stylu nie pozostawiającym żadnych dyskusji, przyjechali do Londynu jako faworyci do złota.
Co więcej ten status potwierdził tylko pierwszy mecz, w którym nasi roznieśli Włochów (co prawda nie odesłali ich do domu, jak twierdziła Odeta Moro-Figurska w studiu TVP, ale zawsze). Cóż się stało później? Moja teoria jest nastepująca. Po pierwsze Andrea Anastasi kompletnie nie trafił z przygotowaniami, co zaowocowało widocznym zmęczeniem materiału w kolejnych meczach. Po drugie wystarczył jeden, jedyny mecz z Bułgarią, a właściwie mającym dzień konia Tsvetanem Sokołowem, by w naszych siatkarzach pojawił się dawno niewidziany u nich kompleks – przypomnieli sobie, że można przegrywać mecze, których się nie powinno. Coś co nie zdarzało im się od bardzo długiego czasu. Po trzecie ewidentnie nie wytrzymali presji oczekiwań. Moje pytanie jest jednak takie – czy spodziewali się, że takowej nie będzie? Bo jeśli tak to naprawdę ktoś tu jest idiotą i bynajmniej nie ja. Zbigniew Bartman po jednym z meczy powiedział, żebyśmy im trochę odpuścili. Jak mógł jednak czegoś takiego oczekiwać, skoro byli niemal niezwyciężeni w tym roku? Nie wiem i w gruncie rzeczy nie chcę wiedzieć. Jedno jest pewne – polscy siatkarze niemal idealnie powtórzyli drogę drużyny Stanisława Gościniaka z Aten, która też genialnie zaczęła miażdżąc broniących tytułu Serbów, później ledwo wychodząc z grupy, a w ćwierćfinale nie zagrażając nawet na sekundę Brazylii. Tutaj katem, i to precyzyjnym, pozbawionym litości, okazała się Rosja poprowadzona później w genialnym finale przez Dimitrija Musierskiego do historycznego triumfu.
Jednak to nie były przecież nasze jedyne nadzieje. Gdy spojrzy się na pływalnie, zobaczymy Konrada Czerniaka. Wicemistrz świata z zeszłorocznych mistrzostw w Tokio wydawał się być pewnym kandydatem do medalu, szczególnie że główny faworyt konkurencji 100 metrów stylem motylkowym, najwybitniejszy pływak w historii Michael Phelps początkowo nie zachwycał. Polak zaś w eliminacjach pływał pewnie, a jeszcze był opromieniony kapitalnymi występami na mistrzostwach Europy na krótkim basenie. Tymczasem już w półfinale było widać, że mogą być spore problemy z medalem. Tym bardziej zaskakujące było jego prowadzenie po pierwszych pięćdziesięciu metrach finału. Prowadzenie zamienione w ostatecznym rozrachunku na miejsce ósme. Co się stało podczas tych drugich 50 metrów? Nie sposób powiedzieć, a rozczarowanie było tym większe, że czas na poziomie rekordu polski dawał pewny medal, kto wie czy nie złoty.
Wystarczy? Nie, jeszcze mam trochę żółci do wylania, nazbierało się jej po tych jakże kompromitujących igrzyskach. Po występie Adriana Zielińskiego i w brawurowy sposób wywalczonym złotym medalu, wydawało się, że nie będziemy musieli czekać kolejnych 40 lat. Wszak 3 dni później Marcin Dołęga miał dźwigać w wadze do 105 kg. Co więcej przed igrzyskami z konkurencji wycofali się dwaj najpoważniejsi rywale polskiego zawodnika – Rosjan wykluczyła ponoć kontuzja, co wydaje się być tłumaczeniem cokolwiek dziwnym, jako że obydwaj doznali jej w tym samym momencie. Nie zmienia to faktu, że właściwie pozostało jedynie podnieść na swoim poziomie i złoto byłoby pewne. Niestety problemem okazało się to, żeby podnieść cokolwiek. Niezaliczenie trzech prób w rwaniu, konkurencji która jest niesamowicie mocną stroną naszego reprezentanta (był niegdyś rekordzistą świata) pokazały poziom przygotowań polskiej sztangi. Honor uratowali Bartłomiej Bonk i Zieliński, co paradoksalne przygotowujący się do imprezy na własną rękę.
Na koniec wisienki na torcie, jedne z naszych zawsze najmocniejszych konkurencji – kajakarstwo i lekka atletyka. W tej pierwszej liczyliśmy szczególnie na pływających w jedynkach na 200m Martę Walczykiewicz i Piotra Siemianowskiego. O ile ta pierwsza jeszcze spisała się przyzwoicie dopływając piątą, to ten drugi, przypominam mistrz świata i Europy z zeszłego roku, nawet nie wszedł do finału zajmując w sumie miejsce w okolicach 14. Chyba komentarz zbędny. Gdyby nie brąz genialnych Nai i Mikołajczyk oraz heroiczna postawa zmagającej się z chorobą nowotworową Anety Koniecznej (wracaj do zdrowia!), cały występ kajakarzy można byłoby uznać za klęskę. Podobnie zresztą jak starty naszej reprezentacji w królowej sportów. Tomasz Majewski i Anita Włodarczyk, na upartego też Piotr Małachowski i maratończyk Henryk Szost (najlepszy z Europejczyków na trasie zdominowanej przez biegaczy afrykańskich) nie zawiedli.
Niestety nie można tego powiedzieć o reszcie. I nawet nie chodzi o to, że niektórzy nie weszli do finałów, bo ciężko było się spodziewać, że tacy zawodnicy jak Renata Pliś czy Katarzyna Kowalska wejdą do finałów, a oszczepnicy zdobędą medale. Chodzi o styl w jakim przegrywali swoje szanse, który ciężko określić inaczej jak kompromitującym. Ni walczyli, nie zbliżali się do rekordów życiowych, nie zaliczali żadnej próby. Boli to jeszcze mocniej, gdy spojrzy się chociażby na wyniki konkursu wspomnianego rzutu oszczepem mężczyzn wygranego przez nieznanego zawodnika z Trynidadu i Tobago, którego wynik dający złoto był gorszy od rekordów życiowych bodaj każdego z naszych trzech oszczepników. Różnica jest jednak taka, że on w najważniejszym starcie w życiu – finale igrzysk – poprawił rekord życiowy o 2 metry, kiedy każdy z naszych nie dorzucił nawet 80m. Nie trzeba chyba dodawać, że wszyscy odpadli w eliminacjach.
Listę można byłoby jeszcze uzupełnić. Szermierze, większość wioślarzy, wszyscy bez wyjątku tenisiści. Zawód za zawodem. Równia pochyła z kilkoma momentami radości. Jeśli tendencja w kontekście zdobyczy medalowych utrzyma się, to z Rio De Janeiro być może przyjedziemy z jednym złotem. Później pewnie i tego zabraknie, aż w końcu przyjdą igrzyska, zapewne niedługo, z których olbrzymia jak zawsze polska reprezentacja olimpijska wróci bez jednego chociażby krążka. Austria w tym roku, za cztery lata pewnie jakiś inny kraj, za 8 być może już my. Bez zmian systemowych, odejścia wysłużonych, pamiętających Gomułkę działaczy z polskich związków sportowych, którzy mają usta wypełnione frazesami o polskiej myśli szkoleniowej, w końcu bez wyraźnego zastrzyku pieniędzy, niedługo staniemy się krajem, który na najważniejszej imprezie czterolecia przygrywa wszystko co się da. I wtedy od naszych sportowców, nie zawsze (choć bardzo często) winnych swoich niepowodzeń, odwrócą się kibice, bez których uprawianie sportu absolutnie nie ma sensu. Bo medale na igrzyskach zdobywa się nie tylko dla siebie, ale też dla kraju. Dla ludzi, którzy czekają w tym kraju na chwile prostej, spontanicznej, niewymuszonej radości, której są niekiedy pozbawieni w normalnym życiu. Igrzyska powinny być odskocznią od rzeczywistości, ale jak będą przynosić same rozczarowania, to szybko przestaną spełniać tę rolę.
Maciej Stasierski