Przenieśmy się do alternatywnej przyszłości, w której miasta stały się mobilne. Przemierzają spustoszały świat na mechanicznych gąsienicach w poszukiwaniu łupów. Mniej więcej tak w „Zabójczych maszynach” klaruje się wizja ziemi po 60-minutowej wojnie, za którą odpowiedzialni jesteśmy my – ludzie.
Londyn to miastożerczy moloch, który zapuścił się na teren dawnej Europy z nadzieją na obfite polowanie. Ku rozczarowaniu mieszkańców i przede wszystkim sprawującego władzę burmistrza, Magnusa Crome’a, bezdenny „żołądek” miasta sporadycznie zapełniany jest małymi osadami. W ten sposób, po wchłonięciu bawarskiego miasteczka górniczego, główna bohaterka Hester Shaw (Hera Hilmar) rozpoczyna własną, długo oczekiwaną wendettę na pokładzie dawnej stolicy Anglii.
Na stołku reżysera zasiadł debiutujący Christian Rivers, wieloletni współpracownik Petera Jacksona. Rivers do tej pory głównie zajmował się efektami specjalnymi, dlatego nie dziwi, że w „Zabójczych maszynach” dał popis swoich umiejętności. Oprawa wizualna jest najjaśniejszą stroną filmu. Niestety wiele innych elementów kuleje. Niełatwo przywiązać się do dwójki młodych bohaterów, wspomnianej wcześniej Hester, która szuka zemsty na mordercy swojej matki oraz do Toma Natsworthy’ego (Robert Sheehan), podrzędnego pracownika londyńskiego muzeum. Choć rola złoczyńcy, Thaddeusa Valentine’a jest grubymi nićmi szyta, to przynajmniej aktorsko Hugo Weaving jakoś się broni.
Jak na film akcji przystało dostaniemy pościgi (naziemne i powietrzne), pojedynki czy wreszcie broń masowego rażenia. Wszystko skąpane w steampunku, przywodzącym mi trochę na myśl stylistykę filmów Terry’ego Gilliama. Niestety twisty fabularne są łatwe do przewidzenia, a z dialogów przebija patos. Swoją drogą coraz bardziej modny, co pokazał m.in. serial 1983. Reżyser wielokrotnie odnosi się do współczesnej technologii, która w filmie okazuje się być bardzo cenna, choć nazywana starożytną lub pochodzącą z okresu screen age. Swoje pięć, albo i mniej, sekund otrzymają nawet bohaterowie Jak ukraść Księżyc, jako element comic relief.
Spieszę z wyjaśnieniem, dlaczego mimo wielu głosów krytyki, ciepło odebrałem ten film. Odpowiedź jest prosta. Pierwowzór literacki, z którego okładki bije informacja, że żaden młody człowiek, między 11 a 16 rokiem życia nie powinien ominąć tej lektury, wpadł w moje ręce w najwłaściwszym czasie. Darzę go sentymentem, świat wówczas przedstawiony pochłonął mnie do reszty. Co ciekawe, książka została wygrzebana na chybił trafił z kosza z tanią literaturą młodzieżową, za aż 2 polskie złote (sic!) w jednym z dużych supermarketów.
Gdy pierwszy raz dotarła do mnie informacja, że „Żywe maszyny”, bo taki nosi tytuł powieść Philipa Reeve’a, zostanie zekranizowana, chłopięcy uśmiech ponownie wymalował się na mojej twarzy. Z tego powodu jestem w stanie wybaczyć dziełu filmowemu nawet schematyczne kalki czy powierzchowność bohaterów. Ostatecznie uznaję, że jest to zjadliwa produkcja.
6/10