Festiwal Film Magazyn Recenzja 

74. Berlinale: Magdalenki to nie tylko ciasteczka – recenzja filmu otwarcia „Small Things Like These”

74. Festiwal Filmowy Berlinale otworzył irlandzko-belgijski film Small Things Like These w reżyserii Tima Mielantsa (Peaky Blinders, Patrick). Wystąpili w nim Cillian Murphy (Oppenheimer, Peaky Blinders), Eileen Walsh (Siostry Magdalenki), Michelle Fairley (Gra o Tron), Emily Watson oraz Clare Dunne. Całość oparta jest na krótkiej (liczącej zaledwie 96 stron) powieści Claire Keegan wydanej w Polsce pod tytułem Drobiazgi takie jak te – na ekran zaadaptowanej przez Endę Walsh. Co ciekawe, wśród współproducentów znalazł się Matt Damon we własnej osobie.

Mówi się, że nad Berlinale od kilku lat ciążyła klątwa słabego filmu otwarcia. Dwa lata temu był to chłodno przyjęty Peter von Kant, w ubiegłym roku przeciętny rom-kom Miłość Bez Ostrzeżenia. Zrozumcie więc moje obawy, kiedy wybierałem się na seans prasowy Small Things Like These. Czy zatem zła passa festiwalu została przerwana, czy trwa nadal? Przekonajcie się sami z niniejszej recenzji, do której lektury serdecznie Was zapraszam.

Historia Small Things Like These skupia się na Billu Furlongu pracującym jako obwoźny handlarz węglem. Jak pisze o nim Anna Sroka-Czyżewska: to człowiek prosty, ale człowiek myślący. Swoją ciężką pracą stara się zapewnić dobry byt żonie oraz ich pięciu córkom. W irlandzkim miasteczku trwają przygotowania do świąt Bożego Narodzenia. Pewnego ranka Bill, realizując zlecenie dla jednego z klientów, dokona przerażającego odkrycia. Zmusi go to do konfrontacji nie tylko ze swoją przeszłością, ale również z lokalną społecznością będącą pod silnym wpływem kościoła katolickiego.

Odtwórca głównej roli Cillian Murphy na planie filmowym Small Things Like These / Zdjęcie: Mary Browne

Codzienność głównego bohatera składa się z tych samych elementów. Przed świtem wstaje on, pakuje się do dostawczaka i rusza do zarządzanego przez siebie składu z węglem. Ta monotonia nie tylko oddaje charakter jego pracy, ale również jego życia. Ma on problemy ze snem. Noce spędza często obserwując miasto przez okno. Wtedy również oddaje się rozmyślaniom, ale zdaje się, że przede wszystkim te krótkie momenty ciszy dają mu błogi spokój i odpoczynek od zgiełku dnia.

Kiedy miasto przypruszy pierwszy śnieg, wówczas zwiększa się liczba zamówień na węgiel i opał. Żeby za nimi nadążyć, Bill musi pracować więcej niż zwykle. Jednym z jego stałych klientów jest pralnia należąca do zakonu sióstr św. Marii Magdaleny. Pralnie te były zakładane w Anglii i Irlandii od połowy XIX wieku. Początkową funkcjonowały jako domy wsparcia dla „upadłych”, potrzebujących pomocy kobiet. Często poszukujących szans na nowy początek. Z czasem, jak to bywa, szczytne idee ulatniały się, a placówki te zaczęły funkcjonować niczym więzienia. Przybywały do nich już nie tylko kobiety z własnej woli, ale coraz więcej trafiało z przymusu np. odtrąconych przez rodzinę lub uznanych za obłąkane, czy nawet z powodu zbytniej urody. Azyle Magdalenek szczególny wpływ wywarły na Irlandię po odzyksaniu przez nią niepodległości w latach 20. XX wieku. Wówczas zostały one przejęte pod kuratelę kościoła katolickiego, a warunki życia w nich uległy znacznemu pogorszeniu, w tym warunki pracy gdzie praca często była równa katorżniczym. Kiedy kobieta trafiała do takiego domu opieki często z miejsca pozbawiana była wszelkich praw.

Pewnego dnia, dostarczając węgiel do pralni Magdalenek, Bill będzie świadkiem porzucenia przez rodzinę córki i oddania jej w ręce sióstr. To, co zobaczy wstrząśnie nim na tyle, że powrócą do niego wspomnienia dzieciństwa. Z kolejnych retrospekcji widz dowiaduje się o tym, jakim dzieckiem był Furlong. Porzucony przez ojca za młodu pozostał sam z matką. Dzięki drobnemu aktowi dobroci zostali oni przygarnięci przez inną rodzinę, która zoferowała im dach nad głową. Ta bezinteresowana dobroć pozostanie w naszym bohaterze i ukształtuje jego delikatną osobowość. Kiedy Bill zobaczy na własne oczy odtrąconą młodą kobietę wybije go to ze spokojnego, monotonnego życia. Rosnąć zaczną w nim wątpliwości, czy aby na pewno porządek miasta, rządzonego przez religijne ugrupowanie, oparty jest na miłosierdziu.

Po kilku dniach Furlong znów pojawi się o świcie u Magdalenek realizując nowe zamówienie. Kiedy otworzy wolnostojący składzik na opał dokona szokującego odkrycia. Na kupie węgla odnajdzie przemarźniętą dziewczyną. Przestraszony, do końca nie wiedzący jak się zachować, nakryje ją swoim płaszczem i odprowadzi przed drzwi pralni. Gdy wejdzie przez jej próg do zimnych, pozbawionych ciepła pomieszczeń zobaczy na własną oczy, jakim bezbożnym światem jest rzeczywistość ustanowiona przez siostry zakonne. Podążając za siostrą przełożoną do jej gabinetu, po drodze zobaczy wielkie pomieszczenie pralni, gdzie kobiety uwijają się w zaklętej ciszy od bladego świtu. To, czego doświadczy główny bohater zaprowadzi go na nową drogę, która będzie szła pod prąd niemej zgodzie mieszkańców miasta i ich przymykaniu oku, ich cichej ingorancji tego, o czym się wie, co się podejrzewa, ale o czym kategoryczne się nie mówi. Dokąd zaprowadzi Billa Furlonga ta droga? Jedno jest pewne, na jej końcu czeka albo zbawienie, albo potępienie.

Small Things Like These / © Shane O’Connor

Small Things Like These definiuje już pierwsza scena. Jest noc, a może świt, mokre ulice oświetlają latarnie i wyblakłe światła z okna mlautkich mieszkań. Rozbrzmiewają kościelne dzwony, które nie tylko przerywają ciszę, wkradają się w tkankę miasta, dominują przestrzeń i zaznaczają widzowi pozycję religii w irlandzkim społeczeństwie. To definitywne wyznanie wiary, gdzie nie ma miejsca na półtony. Zimne mury toną w mroku, okala on je. Nad nimi unosi się milczenie, skrywające ciche, urkyte piekło i ciężkie żywoty ludzi starających się wiązać koniec z końcem, każdego dnia walczących o lepsze jutro.

W obrazie dominuje minimalizm środków, kostiumy są bardzo proste, ale uszyte na miarę czasów, o których opowiadają. Historia dobudowywana jest powoli, snuje się, kolejne puzzle układają się na planszy krok po kroku. Problem filmu pojawia się, kiedy chodzi o mnogość wątków prowadzonych naraz. Biegną one równolegle, lecz żadnemu z nich nie poświęcono wystarczającej uwagi, by był doprowadzony do końca, więc filmowa szkatułka pozostaje otwarta dając dużo miejsca na domysły i interpretacje.

Cała gra aktorska opiera się na Cillianie Murphy’m, choć to Emiliy Watson została wyróżniania za rolę drugoplanową. Moim zdaniem niesłużnie, bowiem postaci drugoplanowe w filmie są raczej bez wyrazu. Poczynając od ogniska domowego, a kończąc na barach i ośrodku Magdalenek.

Small Things Like These bazując na zaledwie 80-stronicowej noweli niesie ze sobą całe (nie)dobrodziejstwo inwentarza. Historia ma swój wyrazisty charakter i smak, ale czuć w niej fragmentaryczność. Jako widz, nie można oprzeć się wrażeniu, że to, co widzimy na ekranie, to zaledwie wycinek większej całości. Czasami ukazany zbyt skromnie, by dać poczucie spełnienia i zrozumienia tego, o co właściwie chodzi w filmie.

Na koniec warto wspomnieć o dwóch głównych bohaterach filmów. Pierwszym z nich jest miasto, jego mieszkańcy i rządzące nim przesądy oraz struktury. Drugim boahterem jest oczywiście Bill Furlong. Stanowi on przykład miłosiernego samarytanina, będąc przy tym studium dobroci w czystej postaci, jakie potrzebne jest miastu. Zrozumiała zaczyna być tu alegoria do węgla, którym Bill dostarcza do domów mieszkańców, by ci mogli się dzięki niemu ogrzać. Jest on nim potrzebny w tym samym stopniu, co ludzka dobroć głównego bohatera, pozostająca promykiem człowieczeństwa w mrocznych czasach.

Konferencja prasowa z twórcami na zdjęciu m.in. reżyser Tim Mielants oraz odtwórca głównej roli Cillian Murphy / Zdjęcie: archiwum własne

Podczas konferencji prasowej reżyser Tim Mielants zaznaczył, że film ten stanowił dla niego przechodzenie przez kolejne warstwy żalu i rozczarowania przeszłością. Wybrzmiało też mocno hasło o tym, że sztuka potrafi pomóc leczyć rany, szczególnie tak kolektwyne, jakie poniosła Irlandia. Small Things Like These oczami twórców nie miały być w żadnym stopniu protestem, lecz opowieścią o tym, jak z dobroci serca rodzi się odkupienie. Konferencję prasową zwieńczyły słowa Cilliana Murphy’ego, który podkreślił, że mimo, że głównym bohaterem jest mężczyzna, to jest to obraz poświęcony kobietom, wszystkim tym, które lata cierpiały zniewolone w pralniach Magdalenek.

Nie mogę powiedzieć, bym czuł się zawiedziony po obejrzeniu filmu. To był bardzo dobry, mocno mroczny seans, w którym starano rzucić się widzom promyk nadziei na to, że szansa na odkupienie istnieje tak długo, jak długo w świecie będzie obecne dobro. Myślę jednak, że Tim Mielants operował czasem zbyt oszczędnie środkami w tym fabułą, by wszystkie wątki mogły należycie wybrzemieć. Na pewno na uznanie zasługuje kameralna kreacja Cilliana Murphy’ego, który swoimi drobnymi gestami potrafił wyrazić dramat dziejący się nie tylko wewnątrz bohatera, ale także na około niego. Czekam na informację o tym, kiedy film trafi do polskiej dystrybucji kinowej. Na pewno będzie warto się na niego przejść.

Related posts

Leave a Comment