Festiwalowy pył już powoli opadł, nieprzespane noce już nadrobione, a zmęczenie po obejrzeniu 50 filmów już poszło w niepamięć. Jednak nasza redakcja nie osiada na laurach i recenzuje dla Was najważniejsze i najlepsze tytuły ostatnich kilkunastu dni. Jednym z nich okazała się trzygodzinna portugalska produkcja „Fabryka niczego” reżyserii Pedro Pinho opowiadająca o robotnikach chcących przejąć stery w podupadającej fabryce. Na pierwszy rzut oka to dość śmieszny pomysł, żeby o tak pozornie nieciekawym temacie stworzyć 180-minutowy film o socrealistycznym zabarwieniu. Jednak młody Portugalczyk zadziwia i pod płaszczem walki o równość w pracy bawi się materią filmową dumnie korzystając z dobrodziejstw kinematografii. Inspiracji jest multum, a ich synteza sprawia, iż przez blisko trzy godziny mamy do czynienia z prawdziwą kinofilską jazdą bez trzymanki.
Akcja rozgrywa się w fabryce znajdującej się w Lizbonie, w której niegdyś powstawały windy. Właściciele jednak po cichu zaczęli wywozić z niej sprzęt, by przenieść produkcję tam, gdzie będzie taniej. Grupa robotników nie tylko strajkuje, ale na ruinach zakładu chce stworzyć kooperatywę, by samodzielnie podjąć przerwaną produkcję. Towarzyszymy im w momentach zrywu, w płomiennych debatach, radosnych fantazjach, chwilach zwątpienia. Debiut Pedro Pinho to swoisty gatunkowy miks; elegia o śmierci człowieka pracy, film, który odważnie staje twarzą w twarz z najtrudniejszymi wyzwaniami naszych czasów, patrząc przy tym w przeszłość zaangażowanego kina i pytając o możliwość artystycznego protestu.
Jakbym miał jednym słowem opisać debiut Pedro Pinho, to na pewno byłaby to „wyobraźnia”. Podejście do wydawałoby się niezbyt interesującego tematu wykracza poza wszelkie schematy jednocześnie mocno bazując na największych klasykach artystycznego kina. W zasadzie jest tu wszystko; od wspomnianego socrealizmu, po włoski neorealizm, przez francuską Nową Falę, aż wreszcie kończąc na fantazji Federica Felliniego. To prawdziwa trzygodzinna zabawa, a meritum filmu niespiesznie wypływa z lekko podanej fabuły. A sedno „Fabryki niczego” jest bardzo istotne i nie bez przyczyny znalazł się w programie sekcji „Kino protestu”. Bo to głęboki protest przeciw bezdusznemu systemowi korporacyjnemu oraz zimnemu kapitalizmowi. Na szczęście portugalski reżyser nie popada w jednostronność i tak samo obwinia lewicę za brak równego traktowania pracowników zgodnie z ich przekonaniami. To kino politycznie zaangażowane, które postulatami czerpie z filmów jego rodaka Miguela Gomesa wplatającego w swoje baśniowe opowieści sytuację gospodarczą Portugalii, a także Europy.
Na fenomen „Fabryki niczego” składają się różne elementy i sekwencje, ale największym z nich jest fakt, iż Pinho wyreżyserował samoświadome dzieło. Wie ono dobrze, na co może sobie pozwolić, w jakich momentach może przymknąć oko, a nawet puścić je bezpośrednio do widza. To coś niezwykłego, iż tak młody twórca potrafi z takim wyczuciem popisać się znajomością materii filmowej. Niemniej największe wrażenie wywarła na mnie sekwencja musicalowa. Osobiście uważam ją za najlepszą scenę jaką udało mi się zobaczyć podczas tegorocznego festiwalu. Młody reżyser dał upust swoim fantazjom i w stylu Felliniego ukazał prawdziwą wolność twórczą. Wolność, która zaowocowała sekwencją, jak dla mnie, już prawdziwie kultową (choć nie do końca lubię używać tego wyrażenia). To coś fantastycznego i na pozór w ogóle nie pasującego do tego filmu. Jednak, jak się później okazało, w tej metodzie jest głębsza logika. Pedro Pinho zwraca się bezpośrednio do widza pokazując, że wielkie tematy wymagają czasem przymrużenia oka. I zgodnie z tą myślą twórca „Fabryki niczego” robi wszystko, by uzyskać zamierzony efekt. Jak dla mnie ów eksperyment udał się w stu procentach i w bardzo przystępny sposób udało mu się poukrywać manifesty i postulaty równościowe. Jeśli jakimś cudem będzie miał polską dystrybucję, to obowiązkowo wybierzcie się do kina. Gwarantuję fantastyczną zabawę!
Ocena:8/10