Woody Allen to bodaj najsłynniejszy pracoholik w historii kina – ma na swoim koncie 48 filmów pełnometrażowych, które nie tylko wyreżyserował, ale również napisał, a w części z nich również zagrał. Wypuszcza je praktycznie rok w rok od 1969, więc naturalnym jest przy takiej taśmowej produkcji zmęczenie materiału. Różnie to z filmami Allena bywało, jednak to dopiero te ostatnie zdają się cierpieć na brak pierwiastka, który u tego twórcy był najcenniejszy – głębi. Niedawna „Magia w blasku księżyca” czy „Śmietanka towarzyska”, choć przyjemne w odbiorze i ze znakomitą obsadą, były już jedynie ładnymi obrazkami. Czy z „Na karuzeli życia” jest podobnie?
Akcja „Wonder wheel” rozgrywa się w latach 50. XX wieku w legendarnym parku rozrywki na Coney Island. Główną bohaterką jest tu grana przez Kate Winslet Ginny, która wraz z mężem Humptym (Jim Belushi) mieszka w samym centrum tego hałaśliwego i kolorowego zgiełku. Żyje skromnie i nie może narzekać na brak problemów – z pracy kelnerki pieniędzy ma niewiele, z dawnych marzeń o aktorstwie zostały już tylko pamiątki, małżonek miewa ciągoty do alkoholu i bywa nazbyt porywczy, kilkuletni syn co rusz objawia skłonności piromańskie, a do tego ni stąd ni zowąd pojawia się pod ich dachem niewidziana od lat córka z poprzedniego małżeństwa Humpty’ego, Carolina (Juno Temple). Lekiem na wszystkie te troski może być tylko Justin Timberlake.
Najnowszy film Allena zmaga się z podobną przypadłością, co niedawny „Nieracjonalny mężczyzna” – trudno mu się prawidłowo zacząć. Wstęp przedstawiający postacie wypada wybitnie nieangażująco i trudno wyczuć, co będzie prawidłowym tematem całości. Na szczęście odpowiedź przychodzi szybciej niż w komediodramacie z Joaquinem Phoenixem –konflikt między głównymi postaciami kobiecymi pozwala produkcji nabrać dobrego tempa i temperamentu nawet momentami przypominającego lata świetności reżysera, a Kate Winslet wykazać się jeszcze bardziej niż Cate Blanchett w „Blue Jasmine”. Czego by nie mówić o samym filmie, aktorka zdecydowanie powinna spodziewać się zasłużonej nominacji do Oscara.
Dla osób znających kino twórcy „Manhattanu” informacja o tym, że „Na karuzeli życia” dialogami stoi, raczej nie będzie zaskoczeniem. Jednak, gdy już stwierdzę, że jest to film przegadany, zaskoczę zapewne niejednego. Allen, lubując się w teatralności swego kina, jak zwykle wszystkie sceny opiera na wylewnych wymianach zdań, jednak w pędzie do prac nad dalszymi produkcjami (w jednym wywiadzie przyznał, że ma już zmontowany następny projekt, a obecnie pracuje nad jeszcze kolejnym), tym razem jakby zapomniał je doszlifować. Brak tu również wszelkich złotych myśli, ciekawych spostrzeżeń i intrygujących refleksji, z których onegdaj amerykański reżyser słynął, bowiem jedyne, co udało mi się w trakcie sensu wynotować, to „W miłości często jestem swoim największym wrogiem”. Nie brzmi za ciekawie, prawda?
„Na karuzeli życia” momentami sprawia wrażenie, że Woody’emu Allenowi coraz mniej chce się tworzyć i że kręcenie to dla niego sposób na życie, a niekoniecznie chęć przekazania swoim widzom czegoś konkretnego. Wielokrotnie mówił on o związkach i zawiłościach życia, dlatego oglądając na ten temat już którąś historię, trudno nie poczuć znużenia. Choć aktorstwo trzyma tu wysoki poziom (wątpliwości można mieć jedynie co do Justina Timberlake’a, który zmaga się z podobną miałkością, co Jesse Eisenberg w „Zakochanych w Rzymie”), a zdjęcia urzekają jaskrawymi kolorami i romantyzmem zmian natężenia światła, to jest to film, który szybko uleci z pamięci, niczym przejażdżka na karuzeli.
Zobacz film w Cinema City: