W kontekście obecnego hype’u na “Gwiezdne wojny” z pewnością będzie to kontrowersyjna opinia, jednak z ręką na sercu przyznam się, że dwa ostatnie filmy z tego uniwersum nie tylko nie obudziły na powrót mojej dziecinnej fascynacji, ale – co gorsza – skutecznie ją ostudziły. Dotyczy to zwłaszcza “Przebudzenia mocy”. Film J.J Ambramsa, chcoć niepozbawiony zalet sprawiał wrażenie zbyt ugrzecznionego, irytująco bezpiecznego i umotywowanego bardziej chęcią zarobienia na nostalgii fanów, niż autentyczną miłością do serii. I oto wygląda na to, że lament przeciwników epizodu VII został wysłuchany. Już zeszłoroczny spin off cyklu “Łotr 1” starał się nie odcinać kuponów, wprowadzać do sagi nowe elementy, pokazać ten wspaniały świat z nieco innej strony. Jednak dopiero “Ostatni Jedi” – film, pomimo wad, stanowiący prawdziwą galerię odważnych i świeżych dla serii pomysłów – udowadnia, jak wiele pięknych rzeczy można było jeszcze znaleźć dawno, dawno temu w odległej galaktyce.
Epizod VIII startuje mniej więcej dokładnie w tym samym miejscu, w którym zakończył się jego poprzednik. Rey odnalazła więc Luke’a Skywalkera i desperacko próbuje skłonić go do powrotu na wojenną ścieżkę. Legenda galaktyki nie ma jednak ochoty znów chwytać za miecz świetlny. To człowiek wypalony, pozbawiony nadziei a ponadto zdający się skrywać mroczne tajemnice. Równolegle śledzimy wątek rebeliantów próbujących uciec w przestrzeni kosmicznej przed siłami Nowego Porządku. Na tym należy chyba zakończyć streszczenie fabuły. ”The Last Jedi” największą siłę bierze bowiem ze zwrotów akcji, które w filmie Riana Johnsona następują średnio co kilkanaście minut. Twórca “Loopera” nieustannie gra tu z naszymi oczekiwaniami, wykorzystuje schematy, do których zdążyliśmy się przyzwyczaić na przestrzeni siedmiu części, by chwilę później wywrócić je do górny nogami. W efekcie choć Epizod VIII trwa ponad 2,5 godziny (najwięcej w historii cyklu!) skutecznie nie chce pozwolić, abyśmy choć przez chwile poczuli się znużeni.
Twórcy są jednak absolutnie bezkompromisowi we wprowadzaniu nowych rozwiązań, trudno więc dziwić się, że ich film wywołuje tak skrajne reakcje – to co dla jednych będzie nowym “Imperium kontratakuje”, inni uznają za bluźnierstwo, gwałt na świętości serii lub też zwyczajną w świecie przesadę. Osobiście, choć wielokrotnie zostałem olśniony wizją Riana Johnosona, muszę zgodzić się, że w totalnym szaleństwie jakie nam zaserwował gubi się gdzieś przywiązanie do szczegółu i zdrowy rozsądek.
Nie da się bowiem ukryć, że “Ostatni Jedi” o wiele lepiej wypada jako kolejna część “Gwiezdnych wojen” – taka, której głównym celem jest rozbudzenie naszego wewnętrznego Jedi – niż autonomiczny film. Niektóre sceny niebezpiecznie balansują tu na granicy autoparodii, inne (jak pewna postać dryfująca w przestrzeni kosmicznej) kompletnie ją przekraczają. Całość jest ponadto dramaturgicznie rozlazła – pełna niepotrzebnych wątków, postaci i obarczona co najmniej trzema zakończeniami, z których każde kolejne zdaje się obniżać stawkę. Przede wszystkim brakuje tu jednak oddechu, momentu wyciszenia, w którym zarówno bohaterowie jak i nasze myśli mogłyby nieco odpocząć.
Efekt jest taki, że “Ostatni Jedi” to prawdziwa karuzela skrajnych emocji – film na przemian zachwycający i żenujący, niczym jego głowni bohaterowie bez przerwy balansujący pomiędzy jasną a ciemną stroną mocy. Ta w dziele Riana Johnsona jest jednak tak silna, że pozwala przymknąć oko, na liczne niedociągnięcia. Oby tylko twórcy przy okazji Epizodu IX wreszcie odnaleźli w niej równowagę.