Jedną nogą jesteśmy już w nowym roku. Zostawiamy za sobą ostatnie 365 dni, które odcisnęły w historii swój ślad. Przez ostatni rok na światowej rockowej scenie muzycznej miało miejsce kilka godnych uwagi wydarzeń o których chciałbym przypomnieć. Może nie był to okres który obfitował w powalające wydawnictwa ale chciałbym wyłonić z pośród nich kilka które według mnie zabłysnęły najbardziej na muzycznym firmamencie oraz te które najbardziej rozczarowały. Wybór tych kilku płyt będzie jakże subiektywny jednakże jak podczas takiego zadania można uniknąć subiektywizmu? Zatem pokrótce pragnę przedstawić te które uznałem za najważniejsze. Iron Maiden „A matter of life and death” Zacznę od zespołu który pierwszy nasunął mi się na myśl kiedy zastanawiałem się kogo umieścić w tym wąskim gronie wybrańców. Iron Maiden to zespół czy może raczej heavy metalowa machina która funkcjonuje już przeszło 30 lat bezustannie ciężko pracując nad swoją marką. „A matter of life and death” to już 14sty studyjny album brytyjczyków, który po raz kolejny pokazuje że są w doskonałej formie mimo wciąż biegnących lat. Muzycznie jest to płyta spokojniejsza i dużo bardziej stonowana niż „Killers” czy nawet „Brave new world”. Steve Harris i spółka podtrzymują raczej kierunek jaki obrali na „Dance of death” – wciąż jest melodyjnie, riffy wpadają w ucho a Dickinson niezmordowanie skrzeczy do mikrofonu jak przed laty. Mimo to słychać, że zespół nie udaje rozwrzeszczanych młodzieniaszków, a ewoluuje w swoje dojrzałe stadium. Na krążku ciężko mi odnaleźć utwory które mogłyby stać się przebojami, ale to co najbardziej cieszy, to fakt że zespół wydaje wciąż na wysokim poziomie, co w wypadku tak długoletniej kariery udaje się niewielu twórcom. Duże uznanie i obyśmy doczekali się jeszcze czegoś przynajmniej równie dobrego w przyszłości. Slayer „Christ illusion” Pozostając w stricte metalowych klimatach dwa zdania należą się rzeźnikom ze Slayera. Po 5 letniej przerwie powrócili w tym roku z nowym materiałem, na nowo ze starym perkusistą (Dave Lombardo). Nie powiem aby płyta wnosiła coś odkrywczego czy przełomowego. Bardziej przychylam się do stwierdzenia, że gdyby nie charakterystyczny wokal jaki posiada Tom Araya, to chwilami ciężko rozpoznać że jest to wciąż Slayer. Czemu zatem znaleźli się w podsumowaniu? Uzasadnie to właśnie dwoma zdaniami. Po pierwsze – pokazali że wciąż liczą się na scenie i potrafią poruszyć swoją muzyką, choć z różnych powodów jej kształt uległ zmianom. Po drugie – to wciąż jest cholerny trash metal i Kalifornijczycy dają znać światu, że ten gatunek wciąż żyje i nie zanosi się na jego rychły koniec! Celtic Frost „Monotheist” Kolejny wielki powrót metalowych weteranów. Tym razem mowa o szwajcarach którzy stworzyli jeden z najbardziej kultowych, niesamowitych i zaskakujących zespołów metalowych w historii. Znani z tego, że są w stanie spłodzić materiał który zatrzęsie metalową bracią i będzie stanowił epokowy krok naprzód, jak i nagrać krążek który okaże się zwykłym nieporozumieniem. „Monotheist” to dowód na to, że CF to jednak mistrzowie tego co robią. Po blisko 16 latach powrócili z hukiem i w naprawdę wielkim stylu. O tej płycie powiedzieć, że jest ZŁA byłoby zbrodnią. Krążek przesiąknięty jest mrocznym iście gotyckim klimatem i apokaliptycznymi wizjami kreowanymi przez muzyków. Porcja muzyki która została zawarta na „Monotheist” przewala się po naszych mózgach niczym walec. Ciężkie riffy, wokal Fischera wspierany kobiecymi wokalami, bądź typowo black metalowymi wrzaskami, porąbane sola gitarowe… tego nie da się przedstawić słowami. Jest to według mnie bezsprzecznie jedna z najlepszych płyt mijającego roku. Strapping Young Lad „The new black” Mimo że nie jestem specjalnym zwolennikiem nowej fali metalu ani muzyki industrialnej, to jednak wciąż mam słabość do SYL. Może spowodowane jest to obecnością za bębnami Gena Hoglana, byłego perkusisty legendarnego Death’a. Ale jak nie ulec temu czarowi? Przesłuchując tą płytę zostaje się wbitym głęboko w siedzisko i trzeba trzymać się go naprawdę mocno, bo przestaje ono być już bezpiecznym miejscem, tak samo jak ponton na wzburzonym morzu. „The new black” to nieco uproszczone dźwięki jak na SYL, lecz nie jest to wcale wada. Poprzez swoją prostszą strukturę utwory są bardziej przyswajalne w odbiorze. Słuchacz zostaje porwany w szaloną podróż, bez chwili na głębszy oddech. Niesamowite, wręcz niemożliwe jest to jaką energię zawarli muzycy na tym krążku. Duży plus za niesamowitą żywiołowość i porządny powiew świeżości w muzyce metalowej. Placebo „Meds” Nie wszystkie premiery mijającego roku były udane. Narażając swoje zdrowie zaryzykuję jednak i wyrażę swoje rozczarowanie ostatnią płytą… Placebo. Tak, właśnie Placebo! Jak wielu, z pewnością zagorzalszych ode mnie, zwolenników kapeli Briana Molko, wyczekiwałem na „Meds”. Kiedy doszło do naszego pierwszego spotkania, byłem pewnie jeszcze wciąż w euforii że w końcu mam w rękach tak oczekiwany przeze mnie krążek. Jednak drugie, trzecie, piąte a nawet dziesiąte przesłuchanie odbywało się już w momencie kiedy emocje opadły. Wówczas dostrzegłem, że oprócz piosenki tytułowej, drugiego z kolei „Infra-red” oraz kończącego „Song to say goodbye”, nie odnajduję w tym albumie nic co by mogło w nim zauroczyć. Pozostałe utwory w znacznej mierze są już monotonne i nie wpadają specjalnie w ucho. Miałem nadzieję, że „Meds” zabłyśnie przy nieco bladym „Sleeping with ghosts”, jednak stało się odwrotnie.