Kiedy myślimy o greckiej Nowej Fali, pierwszym reżyserem, który przychodzi zwykle do głowy, jest Giorgos Lanthimos. Artysta stał się tym bardziej rozpoznawalny za sprawą produkcji anglojęzycznych z coraz to ciekawszą obsadą aktorską. Myślę, że powoli do tego kręgu może aspirować Panos Cosmatos – twórca pochodzenia greckiego, swoją drogą syn George’a P. Cosmatosa (reżysera Rambo II czy Cobra). Zadebiutował produkcją Za czarną tęczą, który to film przede wszystkim fascynuje z uwagi na obraz i użyte kolory (choć niektórzy twierdzą, że takie cudo nakręcić mógłby Stanley Kubrick po alkoholu). Jego najnowsza produkcja – Mandy – zdobyła rozgłos nie z uwagi na nagrodę Saturna (za najlepszy film niezależny), a z uwagi na powierzenie głównej roli Nicolasowi Cage’owi.
Jeśli ktoś liczy na seans rodem z Johna Wicka, to niestety może się srogo rozczarować. O ile nie można zaprzeczyć, że Mandy silnie eksponuje motywem zemsty, to dzieje się to dopiero w ostatniej części swoistego tryptyku. Z początku obraz Cosmatosa to niedopowiedziana opowieść o harmonii, naturze oraz mistycyzmie. Statyczne kadry oraz niespieszny montaż sprawiają, że widz wierzy, że bohaterowie – Mandy i Red, żyją w idyllicznym świecie. Jednocześnie ta nieskalana natura wzbudza pewien niepokój, czy to za sprawą charakteryzacji Andrei Riseborough jako Mandy lub wizji (sennych?) bohaterów. Druga część produkcji stanowi przedsmak tego, na co publiczność czeka (czyli Nicolasa Cage’a w poszukiwaniu krwawej zemsty). Trudno odczytać wszelkie symbole, którymi bawi się Cosmatos, jednak powolne zmierzanie ku apokaliptycznej wizji świata daje satysfakcję. Zwłaszcza wizualną, bowiem znaczna część filmu wcale nie ma pastiszowego wydźwięku oraz nie ma na celu wzbudzenia salwy śmiechu u widza.
Odmiennie rysuje się trzecia część Mandy, która to stanowi nietypowy hołd dla niespełnionych fanowskich wizji osoby Nicolasa Cage’a. O ile wiele scen ma niezwykle poważny wydźwięk, mający na celu podkreślenie bólu oraz przeżywanego żalu Reda (imię bohatera można odczytywać jako zwiastun nieuchronnej masakry piłą mechaniczną), to pojawia się kilka smaczków, które przywołują uśmiech na twarzy widza. Choćby właśnie walka na piły mechaniczne wypada karykaturalnie, a także nie do zapomnienia jest bezbłędna mina hollywoodzkiego aktora, gdy podczas furii zabija wrogów. Nie zdziwię się, jeśli po projekcji Mandy w internecie przybędzie memicznych zdjęć Cage’a, jednak można odnieść wrażenie, że taka była wola samego odtwórcy roli.
Mandy to nieoczywisty surrealistyczny seans, który mógłby powstać po zażyciu sporej dawki twardych narkotyków. Jednak w wizji Cosmatosa jest coś intrygującego – ciekawe są przede wszystkim postacie: tajemnica, wzbudzająca niepokój Mandy, sekta przypominająca trochę hipisów, trochę osadę Jonestown. Sam Red stanowi postać na tyle nierealną (łagodny drwal, który ostatecznie dokonuje masakry), iż trudno nie wątpić, czy akcja prowadzona na ekranie wydarzyła się faktycznie w filmowej rzeczywistości.
Cytat When I die, bury me deep, lay two speakers at my feet, put some headphones on my head and rock and roll me when I’m dead rozpoczyna seans filmu Cosmatosa, niejako zwiastując atmosferę produkcji, także pod kątem muzycznym. Całość stanowi unikatowy seans głównie za sprawą stosowanych kolorów, które opowieść o zemście przenoszą do innego wymiaru. Poczucie niepewności co do realności rozgrywanych wydarzeń podsyca napięcie. W punktach kulminacyjnych dochodzi do nietypowego rozwiązania w postaci absurdu i parodii, stąd seans ogląda się dość płynnie. Naturalnie, zarzucić reżyserowi można artystyczny bełkot, jednak czy faktycznie Mandy nie ma sensu? Myślę, że ciekawie polemizuje z motywem zemsty, na skutek czego wypatrywać będę kolejnych produkcji tego twórcy.
Ocena: 6/10