Bracia Safdie na szerokie wody świata filmowego wypłynęli wraz z canneńskim debiutem ich poprzedniego projektu – “Good Time”. Obraz zyskał rozgłos głównie ze względu na rolę Roberta Pattinsona – rolę równie dobrą, co przełamującą powszechną, kpiącą opinię na temat gwiazdy “Zmierzchu”. Nie był to jednak jedyny atut filmu, ba, nie był to nawet atut kluczowy. To połączenie społecznej obserwacji i wiarygodnego portretu psychologicznego z atmosferą nocnego Nowego Jorku, efektowną warstwą audiowizualną oraz – przede wszystkim – napięciem stale utrzymującym się w najwyższych rejestrach, sprawiło, że “Good Time” okazało się dziełem wybitnym. Po trzech latach bracia wrócili z nowym filmem i, patrząc na “Nieoszlifowane diamenty”, trudno nie odczuć pewnego déjà vu. Wyszydzany aktor wspinający się na szczyty swoich umiejętności – jest. Daniel Lopatin (aka Oneohtrix Point Never) na ścieżce dźwiękowej – jest. Nowy Jork robiący za żywe tło – również się zgadza. Mimo to nowy film braci nie jest prostą powtórką z (notabene znakomitej) rozrywki.
Akcja “Nieoszlifowanych diamentów” ponownie dzieje się w Nowym Jorku – jest to jednak zupełnie inne niż w “Good Time” miasto. Pieniądze, dla których bohater, w którego wcielał się Robert Pattinson mógłby zabić, Howard Ratner (znakomity Adam Sandler) lekką ręką wydaje na ryzykowne zakłady bukmacherskie. Bukmachera, u którego Ratner stawia zakłady, nie interesuje nowy Rolex – przecież jednego już ma, a ten to i tak zapewne podróbka. Howarda nie ściga policja, lecz liczni wierzyciele, pojawiający się w jego pobliżu w zupełnie nieoczekiwanych – a często niechcianych – momentach. Pieniądze, wokół których kręci się cały film, nie służą przy tym żadnemu konkretnemu celowi – Ratner wykorzystuje je głównie do żywienia swojego uzależnienia od adrenaliny, typując kolejne mecze koszykarskie za coraz większe stawki.
Bracia Safdie do perfekcji opanowali dostosowywanie formy swoich filmów do charakterystyki życia ich bohaterów – udowodnili to zarówno surowym “Bóg wie co” oraz nieokrzesanym, przepełnionym bodźcami “Good Time”. W “Nieoszlifowanych diamentach” robią to ponownie. Mniej tu, niż w “Good Time” efektownych wizualiów i pulsującej muzyki, mniej akcji jako takiej. Film stawia na budowanie napięcia dialogami – właściwie nieprzerwanym strumieniem słów. To właśnie nieustanny słowotok najlepiej charakteryzuje życie Howarda – informacje o zyskach, długach, zakładach, klientach i interesach towarzyszą mu od świtu do zmierzchu, a nawet w nocy. Wszystko to podlane wulgarnym językiem i nieustępliwym charakterem zarówno Howarda, jak i jego otoczenia daje groźną mieszankę – w takich warunkach wystarczy iskra, by zaczęło robić się niebezpiecznie.
Właśnie w tych najbardziej stresujących scenach “Nieoszlifowane diamenty” błyszczą najmocniej. Napięcie w nich nie wynika jednak, jak w “Good Time”, z nieprzewidywalności działań bohatera, lecz z ich nieracjonalności. Jeśli Howard znajduje się w sytuacji prawdziwie podbramkowej, wynika to tylko i wyłącznie z jego, powodowanych niezdrową miłością do adrenaliny, wyborów. W takiej sytuacji dyskomfort widza wywoływany jest nie empatią wobec bohatera, lecz wręcz przeciwnie – dostrzeganiem, w jakie kłopoty Howard pakuje się z uśmiechem na ustach. Stres nie utrzymuje się jednak na stałym poziomie – bracia Safdie różnicują napięcie, sceny przyprawiające o atak paniki kontrując spokojniejszymi momentami z życia bohatera. Co istotne, film nie zaznacza w żaden sposób momentów ulgi. Nawet po najbardziej panicznych sytuacjach życie Howarda toczy się, jak gdyby nic się nie stało. Widz w końcu przyzwyczaja się do takiej kolei rzeczy, akceptując tryb życia bohatera – a wtedy reżyserzy nie wahają się, by wykorzystać to w efektowny sposób.
Trudno w “Nieoszlifowanych diamentach” nie zauważyć pewnej obserwacji społecznej – ewidentnej jeszcze bardziej, gdy porównamy obraz z poprzednimi dziełami reżyserskiego duetu. Podczas, gdy heroiniści z “Bóg wie co” śpią na ulicach, a bohaterowie “Good Time” rabują bank, by zapewnić sobie lepszą przyszłość, w innej części Nowego Jorku Howard Ratner wydaje kosmiczne pieniądze na zakłady, za nic jednocześnie mając swoich wierzycieli. Znaczna część akcji filmu dzieje się w salonie jubilerskim, co jest równie adekwatne do życia bohatera, co symptomatyczne – niewiele jest miejsc w równym stopniu ociekających bezsensownym bogactwem. Trudno sobie przy tym wyobrazić sytuację, w której Howard spotyka postać z jednego z poprzednich dzieł braci – bohater „Nieoszlifowanych diamentów” żyje jakby w zupełnie innym, dużo łatwiejszym, świecie. Jego Nowy Jork jest wbrew pozorom bardzo bezpiecznym miejscem, a jeśli przestaje taki być, to tylko dlatego, że Howard chciał, by tak się stało.
“Nieoszlifowane diamenty” przypominają świetnie zaprojektowany rollercoaster – dobrze wyważoną, bogatą w adrenalinę przygodę. Audiowizualnie bardziej standardowy od poprzednich projektów reżyserskiego duetu, wydaje się być krokiem w kierunku filmowego mainstreamu – nie idzie jednak na żadne kompromisy. Przy zachowaniu takiej formy, bracia Safdie mogą stać się najlepszymi współczesnymi portrecistami miast. Wraz z “Nieoszlifowanymi diamentami” ich Nowy Jork zyskał kolejny odcień.
8/10
Filmy „Nieoszlifowane diamenty” oraz „Good Time” dostępne są na platformie Netflix.