W życiu każdego człowieka przychodzi dzień, w którym musi przekroczyć granicę sfery beztroski, wkraczając w dorosłość. Najczęściej jest to moment wyfrunięcia z rodzinnego gniazda lub znalezienia pierwszej pracy. Jednak czterdziestoletni Adrien usilnie próbuje pozostać, jak sam to określa, w „kokonie zabaw”.
Francuski reżyser, Maxime Govare, umiejscowił swoją komedię w spowitym smogiem Paryżu. Obsadzony w głównej roli Vincent Elbaz gra Adriena zajmującego się sprzedażą winylowych płyt. W wolnych chwilach lubi wczuwać się w rolę gwiazdy estrady – balować, pić i tańczyć. Hulajdusza na miarę Samuela (Omar Sy) z innego, odrobinę podobnego filmu „Jutro będziemy szczęśliwi”. Niestety Elbaz sprawia wrażenie uboższej wersji Sy.
Nasz bohater ma oczywiście swoją ukochaną (ba!), żonę (Laurence Arné), z którą miewał dobre chwile, ale poznajemy go w momencie postawienia grubej krechy oznaczającej koniec. Ta sytuacja oraz zamknięcie jego sklepu muzycznego prowadzi do zrodzenia się motywacji. Za jej sprawą Adrien podejmuje wątpliwie rozsądną decyzję otwarcia przedszkola we własnym domu. Od tego momentu widz otrzyma dawkę rubasznego humoru, jakże niezbędnego podczas zmiany pieluch i nauki sikania.
Znalezienie w życiu balansu nie jest proste, a jego równowagę bardzo łatwo zaburzają elementy często niezależne od nas. Wspomniana żona, imieniem Maude (specjalizująca się w minie wściekłej Hermiony Granger), z jednej strony pragnie ustatkowania, z drugiej powrotu do szaleństw młodości. Cechy te reprezentowane są przez mężczyzn. Jej ambitnego, eleganckiego, lecz niezbyt pewnego siebie aktualnego partnera, oraz Adriena – przystojnego, rozrywkowego faceta typu „homo samiec”. Stawiam miesięczny zapas mleka w proszku dla osoby, która wytypuje zwycięzcę tej rywalizacji.
Akcja filmu głównie rozgrywa się w mieszkaniu wystylizowanym na modłę TVN-owskiej produkcji. Wrzucono do niej ograne motywy komedii romantycznych oraz przeplatankę żartów – śmiesznych, żałosnych i wzbudzających politowanie (rzucanie kamieniami w gołębie). Zabawa w przewidywanie finału nie przynosi satysfakcji, plot twistów też brakuje. Po seansie na krótko zostanie z nami konkluzja, że dzieci (nawet te duże) nie nadają się do wychowywania innych brzdąców. Jednak nie ulega wątpliwości, że przez kilka dobrych godzin w głowie będzie pobrzmiewał tytułowy kawałek „Daddy Cool” Boney M.
5/10