Film Magazyn Netflix Recenzja 

Braci się nie traci – „Da 5 Bloods” Spike’a Lee

W ciekawy sposób dwie kulturowe premiery mieszają się ostatnio z rzeczywistością, korespondując ze sobą w nietypowych zbiegach okoliczności. Run the Jewels powróciło ze swoją muzyką protestu w nowym albumie RTJ4 akurat, gdy niepokoje w Stanach Zjednoczonych przybierały na skali. Podobnie Spike Lee, który 31 lat temu w Rób właściwą rzecz niejako przewidział tegoroczne wydarzenia, przybił z najnowszą produkcją do Netflixa. W Da 5 Bloods (Pięciu braci) jeden z najważniejszych twórców kina czarnych Amerykanów próbuje rzeczy trudnej dramaturgicznie, starając się dokonać połączeń pomiędzy wojną w Wietnamie i całym jej kontrkulturowym bagażem ze współczesnymi ruchami na rzecz praw człowieka.

Reżyser w swoim filmie miesza gatunki, zderza ze sobą tony i konwencje oraz korzysta zarówno z sytuacji fabularnych, jak i dokumentalnych. Zwłaszcza otwierająca sekwencja nie tylko świetnie te sprzeczności pokazuje, ale stanowi również dowód na to, że reżysersko Lee dalej nie lubi sięgać po subtelne zabiegi. Wypowiedzi Muhammada Aliego, Malcolma X, Angeli Davis, Kwame Toure, pokaz materiałów archiwalnych ukazujących horrory wojny w Wietnamie – wszystko to ma widza oburzyć, wzbudzić w nim polityczny i emocjonalny sprzeciw, pokazać mu skomplikowany stosunek czarnych Amerykanów wobec konfliktu z Wietkongiem.

Jest to raczej proste wprowadzenie, wykonujące za widza całe myślenie i pokazujące mu paluchem na połączenia, które powinien w swojej głowie wykonać. Jednocześnie, taki początek sytuuje film w odpowiednim kontekście politycznym. Lee mierzy się bowiem z mitologią wojny w Wietnamie (kilka ukłonów w stronę Czasu Apokalipsy F.F. Coppoli tylko to podkreśla), i komplikuje nasze historyczne myślenie o tamtym wydarzeniu. Obok nietypowego przeniesienia fabularnego nacisku na czarnych Amerykanów reżyser stawia na bardzo obfite oraz precyzyjne odniesienia do amerykańskiej historii. Historii, o której Lee od trzydziestu kilku lat swojej filmowej kariery opowiada, pokazując nierówności i krzywdy spotykające ludzi, którzy już od dekad posiadają w teorii takie same prawa, co ich biali współobywatele.

Szybki przeskok do współczesności, i Lee na ekranie pokazuje nam już głównych bohaterów radośnie poklepujących się po plecach i szykujących do wyprawy, która z początku wygląda trochę jak wieczór kawalerski dla oldboyów. Polityczny gniew i komediowe śmichy-chichy występują zaraz obok siebie w zastanawiającej, nie grającej ze sobą kompozycji. To, że Lee lubi zderzać tragiczne z komicznym, igrać sobie z patosem i szukać w opowiadanych historiach dysharmonii nie powinno fanów jego twórczości zaskakiwać. Tutaj jednak ta strategia jest zwyczajnie myląca, a wszelka forma politycznej krytyki gubi się w natłoku licznych konwencji.

W Da 5 Bloods Lee tworzy kino protestu i radosny heist movie w jednym. Mnogość poruszanych w filmie tematów trochę przytłacza: od obowiązkowych wątków rasowych, poprzez kolonizatorskie dziedzictwo Wietnamu do współczesnego romansu politycznego czarnych Amerykanów z Trumpem. Uosobieniem tej ostatniej kwestii jest Paul grany przez Delroya Lindo. Jego postać została potraktowana z największą uwagą. Ten skonfliktowany, pełen traum i fobii weteran zdaje się być emocjonalnym centrum całego filmu. Lindo dostaje mnóstwo miejsca na aktorskie szarże, i z dużą ochotą z takich okazji korzysta. Zwłaszcza gdy Paul w finale osiąga pewnego rodzaju epifanię poprzedzoną zupełnie odjechanym i rozdzierającym monologiem, to aktor zdaje się bardzo głośno i wyraźnie zgłaszać swoją kandydaturę do Oscara za najlepszą rolę męską.

Da 5 Bloods poza brawurowym występem Delroya Lindo trochę niedomaga pod względem bohaterów, którzy wydają się trochę niedogotowani. Tak, jakby Lee niespecjalnie chciał pozostałych Braci rozwijać, bo i tak planował ich w odpowiednim momencie odstrzelić… To typowe ensemble cast, które ciekawie funkcjonuje jako grupa, ale reżyserowi brakuje miejsca na przedstawienie i pogłębienie poszczególnych postaci. A to rzecz dziwna w filmie, który trwa przecież dwie i pół godziny.

Dominującym motywem spajającym wszystkie postaci jest poszukiwanie jakiejś formy ekspiacji i zrzucenia traumatycznego balastu, który ciąży im, odkąd na przełomie lat 60-tych i 70-tych wkroczyli do wietnamskiej dżungli. Ich cierpienie podkreślane jest przez wyimki z albumu What’s Going On Marvina Gaye’a z 1971 roku.

Lee w różnych momentach sięga po utwory barda i sprytnie wplata je w różnorodny sposób do kilku scen. Przebijająca się z tych kawałków melancholia i bezradność stanowią nietypowy kontrapunkt do bardziej gniewnego charakteru agresywnych dialogów pomiędzy czterema głównymi bohaterami. Najwyraźniej niektóre sprzeczności wychodzą Spike’owi Lee lepiej, niż inne.

Ocena: 6,5/10

Related posts

Leave a Comment