Po wyjściu z pokazu prasowego zwycięskiego Synonymes potrzebowałem sporo czasu, żeby dojść do siebie, i do własnych uczuć na temat filmu. Arcydzieło, czy kompletny gniot? Prawda zapewne leży gdzieś po środku. Film Nadava Lapida w wyjątkowy sposób opowiada o poszukiwaniu zbawienia w obcej kulturze. Główny bohater (genialny Tom Mercier), trochę jak Roman Wilhelmi w Mniejszym niebie, wydaje się, że cały czas stąpa na cienkiej granicy pomiędzy życiem a śmiercią, poczytalnością, a kompletnym odlotem.
Film zaczyna się trochę, jak dziwaczne science-fiction o człowieku, który spadł na ziemię z innej planety. Widzimy głównego bohatera, gdy ten włamuje się do mieszkania i bierze kąpiel. Zaraz okazuje się, że kiedy się mył ktoś zabrał jego ubrania. Zaczyna więc panicznie biegać po całym budynku, waląc po drzwiach i błagając o to, by oddano mu bieliznę. Już ma wylecieć na ulicę i tam szukać złodzieja, ale coś go powstrzymuje. Wraca do wanny, gdzie trzęsie się z zimna i traci przytomność. Yoav, bo tak się nazywa, powie potem: „w mojej rodzinie to tradycja, żeby zamarzać na śmierć”. Przez cały film zastanawiałem się, ile tak naprawdę wiem o głównym bohaterze. Na koniec nie byłem pewien, czy wiem cokolwiek.
Pomimo tego, że krytycy widzą w filmie Lapida godardowskie inspiracje, i dziedzictwo filmowego języka kina kontestacji, jest w konstrukcji świata Synonymes coś, co bardzo przypominało mi filmy Akiego Käurismakiego. Ten absurd Paryża będącego tętniącą galerią osobliwości napędza cały ton filmu. Jest tu sporo dziwactw, scen urywanych w pół zdania, obrazów, które nie mają sensu, na przykład kiedy protagonista wchodzi do klubu by tam przeprowadzić striptease i jednocześnie zajadać się wielkim bochnem chleba. Dialogi, napędzane często słowami prosto ze słownika, który Yoav zawsze nosi przy sobie, również mają w sobie coś mocno surrealistycznego.
Lapid nie bawi się w opowiadanie prostodusznych opowiastek o tym, że w życiu po prostu trzeba być przyzwoitym. Jego wizja, choć momentami mocno niezrozumiała, jest bardziej pesymistyczna. I choć taka rwana konwencja narracyjna może odrzucać, to jest w dziele Izraelczyka coś hipnotycznego, co nakazuje nam oglądać dalej. Reżyser w centrum swojego filmu sytuuje podstawowe pytanie – kto tu jest szaleńcem? W pewnym momencie dziewczyna krzyczy do Yoava: „Myślisz, że udajesz bycie szalonym, ale ty naprawdę masz nie po kolei w głowie!”. A może cała współczesna Francja to po prostu jeden wielki szpital psychiatryczny?
Ta satyra najwyraźniejsza jest, gdy protagonista trafia do szkoły francuskiego dla imigrantów i osób starających się o obywatelstwo. Każdemu z uczniów przypada śpiewanie zwrotki Marsylianki. Jedni robią to w sposób wycofany, mrucząc jedynie pod nosem jak piłkarze przed rozpoczęciem meczu. Protagonista zaś wydziera się, jakby jego ciało opętał nagle demon nacjonalizmu.
Synonymes nie daje łatwych odpowiedzi, a jego polityczna wymowa, spośród filmów prezentowanych w sekcji konkursowej, jest chyba najbardziej mętna. Protagonista jest jak chodzące lustro, w którym przeglądać mogą się poszczególne postaci, i współczesna Francja w ogóle. To przede wszystkim opowieść o obsesyjnym poszukiwaniu tożsamości, i (momentami dosłownie) znajdowaniu języka do wyrażania siebie. Protagonista potrzebuje francuskiego, bo po hebrajsku już mówić nie będzie. Coś w przeszłości sprawiło, że musiał z Ziemi Obiecanej uciec. Do końca nie wiadomo jaka jest jego historia, ale reżyser sprytnie podrzuca nam tropy. Tym najważniejszym jest obsesja głównego bohatera na punkcie Iliady i starcia pomiędzy Achillesem a Hektorem. Tata opowiadał mu tę historię, gdy był mały. Ale zawsze w pewnym momencie ją urywał. Może dlatego, że za dużo w niej było paraleli ze współczesnym życiem w Izraelu?
Ocena: 7/10