Film Magazyn Recenzja 

I love You three thousand – recenzja „Avengers: Koniec gry”

Nic nie może przecież wiecznie trwać – śpiewała Anna Jantar, choć długo wydawało się, że serii studio Marvel ten frazes nie obowiązywał. Można było odnieść wrażenie, że przedstawiane na wielkim ekranie losy superbohaterów, którzy swój początek wzięli z komiksów Stana Lee i Jacka Kirby’ego, będą kontynuowane jeszcze przez kilkanaście dobrych lat. Tymczasem Avengers: Koniec gry w reżyserii braci Russo (po raz kolejny to oni stanęli za kamerą filmu Marvela) stanowi swoiste pożegnanie z postaciami, których losy śledziliśmy latami wciśnięci w kinowy fotel. Niewątpliwie ta produkcja była jedną z najbardziej wyczekiwanych premier tego roku – jednakże czy sprosta wymaganiom stawianym przez wiernych fanów?

Avengers: Koniec gry na początku wręcz przeraża swoją długością – o ile wcześniejszy film Avengers: Wojna bez granic wydawał się trwać bez końca, o tyle audiowizualne zakończenie serii zdaje się zawierać w sobie kilka produkcji. Co ciekawe, podczas seansu nie odczuwa się szczególnie upływu czasu – owszem, być może rozwinięcie fabuły zostało przeciągnięte, ale na brak rozrywki nie trudno narzekać. Koniec gry wyróżnia się na tle pozostałych części nie tylko początkowo pesymistycznym wydźwiękiem historii, ale przede wszystkim dojrzałością (która jednocześnie nie wykluczyła humoru). Dodatkowo, wypowiedzi postaci są o wiele mniej patetyczne, choć nie zabraknie zdań typowych dla superbohaterów ratujących świat. Film braci Russo jawi się raczej jako sentymentalna przygoda w przeszłość (obalając przy tym prawidłowość funkcjonowania Powrotu do przyszłości), pozwalająca wyzwolić wspomnienia, odwołując się przy tym do ikon popkultury. Z pewnością obraz trzeba traktować jak formę pożegnania i otworzenia się na nowych, znacznie młodszych bohaterów. Wydaje się, że to słuszny krok, bowiem postacie były wyeksploatowane do granic możliwości, a i pod względem samego gatunku publiczność nie pogardziłaby jakąś odmianą.

Film rozpoczyna się mniej więcej w momencie, w którym kończy się Wojna bez granic – zatem w chwili wielkiej klęski Avengersów. W obliczu porażki i utraty najbliższych superbohaterowie po raz kolejny jednoczą się, aby raz na zawsze pokonać Thanosa. Fabuła została podzielona w fazie rozwinięcia na trzy części, co pozwoliło poświęcić konkretnym postaciom dostatecznie dużo czasu na wielkim ekranie. Nie odczuwa się przytłoczenia wątkami, jak mogło mieć to miejsce w Wojnie bez granic, choć natłok bohaterów jest nieunikniony. Niewątpliwie, część wieńcząca serię stanowi popis możliwości efektów specjalnych, choć gdyby nie uzupełnienie ich poprzez scenografię oraz rekwizyty prawdopodobnie byłoby niewystarczające. W pamięć zapada przede wszystkim epicki finał, choć warte uwagi są również takie perełki jak pełen kolorów skok postaci w przeszłość.

Trudno oceniać grę aktorską odtwórców ról, bowiem przez tyle lat praktycznie scalili się oni ze swoimi postaciami. Niemożliwym jest prawdopodobnie wyobrażenie sobie kogoś innego w roli Iron Mana niż Roberta Downey’a Jr. Im bardziej jesteśmy przywiązani do konkretnego bohatera, jestem pewna, że tym bardziej uważamy jego występ aktorski za fenomenalny. Co więcej – nawet nie będąc szczególnym fanem kina superbohaterskiego, trudno nie docenić wykreowanej atmosfery na planie filmowym przez odtwórców ról.

Przyznam szczerze, że nie zaliczyłabym siebie do grona fanów ani filmów Marvela, ani DC, a idąc dalej – seans Wojny bez granic dość mocno mnie wymęczył. Tym pozytywniej oceniam więc Avengers: Koniec gry braci Russo, bowiem trzygodzinna projekcja potrafi dostarczyć nie lada rozrywki. Czy uronimy łzę na końcu? – całkiem możliwe, a nawet jeśli nie wzruszymy się do tego stopnia, to na pewno poczujemy ukłucie w sercu, kiedy dotrze do nas, że kończy się jakaś era. I może pod względem fabularnym produkcję można byłoby poprowadzić lepiej, to nie można zaprzeczyć, że Marvel zaprezentował nam piękne zwieńczenie serii, dając jednocześnie wskazówkę, że coś się kończy, coś się zaczyna.

Ocena: 7,5/10

Related posts

Leave a Comment