Recenzując pierwszą część Fantastycznych Zwierząt dokładnie 2 lata temu, wspominałam, że walczą we mnie dwie osobowości: ta, dla której od kilkunastu lat Harry Potter to dużo więcej niż imię i nazwisko czarodzieja z błyskawicą na czole oraz ta ceniąca sobie dobre kino pod względem zarówno fabularnym jak i technicznym. Dziś, dwa dni po seansie Zbrodni Grindelwalda żaden dylemat mnie już nie prześladuje. Druga część spin offu Pottera to nie tylko średniawka pod kątem fachu filmowego, ale również fabularny zamach na magiczny świat, który kochamy i znamy od podszewki. Lub jedynie tak nam się wydawało.
Newta, wiecznie nieposłuszną zawartość jego walizki, Jacoba, Queenie, Tinę, Grindelwalda i całą resztę spotykamy na początku drugich Fantastic Beasts w kilka miesięcy po wydarzeniach z części pierwszej. Grindelwald, co oczywiście nie jest żadnym zaskoczeniem, wymyka się z rąk Amerykańskiego Ministerstwa Magii, Jacob wcale nie zapomniał o swojej ukochanej blond czarownicy, Tina pnie się po szczeblach aurorskiej kariery, Newt ujeżdża morskiego wodorostowego potwora w swojej londyńskiej piwnicy. Aha, a Credence-Obscurus przeżył. Szok i niedowierzanie. Zaczyna się zatem dość nijako, bez jakichkolwiek fabularnych rewelacji, potem jest już tylko gorzej (nudniej i bez ładu i składu), a finałowa potyczka zwieńczona rewelacjami na temat pokrewieństwa jednego z bohaterów z innym, przyprawia o całą gamę negatywnych emocji, które dotychczas były Potteromaniakom dość obce.
Ale po kolei. Zbrodniom Grindelwalda zarzucam przede wszystkim chaos narracyjny. Ten natomiast wywołało nieprzemyślane rozłożenie ciężaru pomiędzy bohaterami. Większość postaci, które już znamy i które w większości polubiliśmy, ma tak naprawdę role epizodyczne. Newt na swój własny zakręcony sposób biega od jednego zwierzaka do drugiego, przy okazji biorąc udział w poszukiwaniach Credence’a na zlecenie Dumbledore’a. Tina snuje się po ekranie, zaglądnie tu, porozmawia z tamtym, ale koniec końców jej największym osiągnięciem będzie nieme wyznanie miłości Scamanderowi. Queenie zaczyna za bardzo histeryzować, Jacob w zasadzie zachowuje się dokładnie tak samo, jak w pierwszej odsłonie, choć to znów on wzbudza najwięcej sympatii – swoimi przezabawnymi reakcjami rozbudza widza, gdy ten z lekkiego zażenowania i dezorientacji zaczyna mrużyć zmęczone oczy. Fantastycznie wypada Dumbledore, którego jest w filmie jak na lekarstwo, jednakże zgodnie z przewidywaniami Jude Law wyśmienicie oddał zawadiacki charakter maga i to dzięki niemu kilkuminutowy powrót do Hogwartu smakuje tak dobrze. Johnny Depp wbrew pozorom nie szarżuje, nie jest też po raz setny Jackiem Sparrowem, ale patrząc na niego widzę niestety Deppa wcielającego się w Gellerta Grindelwalda, a nie Grindelwalda.
Pozostaje kwestia postaci wprowadzonych po raz pierwszy w Zbrodniach. Ogromne emocje, które wywołało ujawnienie prawdziwiej tożsamości Nagini (jeszcze przed premierą), opadają bardzo szybko ponieważ nowa/stara bohaterka ma w filmie rolę absolutnie nijaką. Leta Lestrange, czyli prześliczna Zoë Kravitz intryguje, przede wszystkim nazwiskiem, ale już rewelacje, które przedstawia nam na swój temat, kupy się nie trzymają. Jakiś czarnoskóry, ktoś ze świty Grindelwalda, nie wiadomo dlaczego mieszkający w Paryżu (większa część akcji rozgrywa się w stolicy Francji) Nicolas Flamel i mnóstwo innych czarodziejów, na przykład pracowników Ministerstwa, których ani spamiętać z nazwiska ani skojarzyć po czyjej są stronie. Klapa.
Czy to zatem piątkowe zmęczenie czy bajzel w świecie przedstawionym? Kto wie, czy nie jedno i drugie, jest jednak coś, czego wybaczyć nie można. Mieszanie w historii, którą znamy z siedmiu tomów Harry’ego. Co prawda scenarzystką obu Fantastycznych Zwierząt jest sama Rowling, ale wszystko wskazuje na to, że autorka chyba sama zaczyna zapominać, co napisała lata temu lub też, gubi się, które idealnie skrojone wątki powinna zostawić w świętym spokoju. Nie odkrywa się kart z innej talii po latach, nie miesza się w głowach wiernych fanów, nie dodaje się wątków na siłę, jeśli ewidentnie wskazać w nich można błędy u podstaw. Już raz, choć nie bezpośrednio, uczyniła to publikacją scenariusza Cursed Child. W 2018 roku powtórzyła ten błąd. A co możemy w związku z tym my, dzieci wychowane na Potterze, z Potterem śmiejące się, płaczące, dojrzewające i przeżywające? Załamać ręce lub jak ja i duża grupa innych osób głośno powiedzieć „to się nie przyjęło, ja tego w kanon nie wliczam”.
Nie zmienia to jednak faktu, że co się stało, to się nie odstanie, a przed nami jeszcze trzy części prequeli, które na pewno pociągną temat. Pytanie czy seria będzie wciąż cieszyć się tak dużą popularnością, skoro miliony osób wyszły z ten weekend z kin, krótko mówiąc, z nożem w sercu. Dla samych fantastycznych stworzeń nie do końca warto czekać, sekwencje z niuchaczami przy trzecim razie nie będą już bowiem tak zajmujące, a biorąc pod uwagę bezład fabularny Zbrodni, aż strach się bać czy czasem w kolejnej odsłonie Zgredek nie okaże się sławnym czarnoksiężnikiem z XV wieku.
Ocena: 5/10