Teatr Współczesny – brzmi podobnie do Teatru Sztuki Współczesnej, prawda? Jednak to właśnie to pierwsze miano jest o wiele częściej w nazewnictwie placówek teatralnych wykorzystywane. Dlaczego? Po ostatnim spektaklu, który dane mi było zobaczyć, mam na to pytanie odpowiedź. Mianowicie nie zawsze to, co w teatrze takim jest pokazywane, może być łatwo zaliczone do sztuki w najczęstszym rozumieniu tego słowa – dzisiaj artystom nie chodzi już bowiem ani o pokazanie widzowi hiperrealistycznego obrazu przedstawiającego kolejną bitwę, ani o wystawienie kolejnej sztuki, w której kochanek najpierw zabija kochankę, a potem popełnia malownicze samobójstwo. Dzisiaj chodzi o coś – o ogólne przesłanie (czasem ukazywane w dość niekonwencjonalny sposób), które, rzecz jasna, absolutnie nie wyklucza artystycznego perfekcjonizmu. I takim właśnie spektaklem – poruszającym ważne kwestie, mającym zwracać uwagę na pewien problem, ale również świetnym, jeżeli chodzi o wykonanie – jest ostatnia premiera Wrocławskiego Teatru Współczesnego, tajemniczo zatytułowana Kotlina. Geneza Kojarzycie Olgę Tokarczuk? Polska pisarka, znana z dość nietypowego stylu i równie nietypowych, ale jakże trafnych przemyśleń. Na podstawie jej książki Prowadź swój pług przez kości umarłych (tak, wiem, wiem, ja też szaleję za tym tytułem) stworzony został scenariusz Kotliny (autorstwo: Agnieszka Olsten, również reżyserka, oraz Igor Stokfiszewski). Zaznaczam: na podstawie; Kotlina bowiem absolutnie nie jest wierną adaptacją tej książki, mimo że ogólne przesłanie jest takie samo w obu wypadkach, spektakl jest zdecydowanie bardziej urozmaicony. Mrok Zaczyna się ciemnością. I cichymi dźwiękami zwodniczo krążącymi po całej sali. Wtedy na scenie otwarte zostają boczne drzwi, z których – dalej w mroku – wychodzą trzy ogromne, wydawałoby się, bestie, które praktycznie od razu zapuszczają się w pierwsze rzędy widowni. Scena rozjaśnia się – a bestie okazują się pięknymi, dużymi psami (a później również bardzo utalentowanymi aktorami). Tuż za nimi z kulis wychodzą, jak się okaże później, główna bohaterka Janina Duszejko (grana przez niesamowitą, występującą gościnnie Renate Jett) oraz jej przedstawieniowy kompan Matoga (nie mniej utalentowany Bogusław Kierc). Pierwsze dwadzieścia minut spektaklu jest zwodnicze – przedstawia jedynie bohaterkę bawiącą się ze zwierzętami – ale w zadziwiający sposób uspokaja widzów, w pewien sposób ich wycisza, pozwala im wsłuchać się w rytm życia, które miało zostać przez sztukę zilustrowane. Po tym czasie zostajemy wytrąceni z naszej idylli i zagłębiamy się w meandry historii pani Duszejko – kobiety żyjącej na uboczu, uznawanej za dziwaczkę, która, wraz z Matogą, na początku spektaklu przygotowuje swojego trzeciego (i ostatniego), zamordowanego przed paroma chwilami sąsiada do ostatniej wędrówki (jednocześnie niszcząc większość dowodów, nad czym ubolewać będzie matogowy syn). A potem to wszystko jakoś tak się samo potoczy… Istoty Jeżeli mowa o zaletach Kotliny, nie wolno pominąć ludzi (tak, specjalnie zaznaczam gatunek, zaraz okaże się, dlaczego), którzy wykonali fenomenalną wprost pracę. Aktorka odtwarzająca główną bohaterkę, pani Renate Jett, daje tutaj ustawiczny popis (i to – uwaga – w czterech językach!); scena, w której śpiewa fragment wiersza Williama Blake’a pt. The Mental Traveller, powinna podbijać biznes muzyczny (tak, pani Jett śpiewać też umie, i to nie byle jak, bo jazzowo, co wymaga bardzo dużych umiejętności). Również partnerujący jej (bo ona przyćmiewa swym blaskiem większość osób pojawiających się na scenie) Bogusław Kierc bardzo dobrze odnajduje się w swojej roli, tworząc z Jett całkiem zgrany duet. Jednak, jak już zostało wcześniej wspomniane, nie tylko o historię tutaj chodzi (chociaż, jak zwykle, pani Tokarczuk należą się ukłony). Najważniejszym elementem spektaklu bowiem zdają się być nie aktorzy, nie scenariusz, nie muzyka, lecz zwierzęta – psy, które większość czasu spędzają na scenie albo wśród pierwszych rzędów publiczności. Z jednej strony, rzecz jasna, urozmaicają one całe dzieło, także w sensie estetycznym, są czymś nietypowym i stanowiącym o oryginalności sztuki, a z drugiej pokazują, że sprawy, o których ta mówi – którymi są, najogólniej rzecz ujmując, szacunek do każdego stworzenia i pokora wobec całościowo pojmowanej natury – nie są jedynie czymś abstrakcyjnym, przywołanym na scenę tylko na chwilę, poruszającym, ale łatwo ulegającym zapomnieniu, lecz czymś, co dotyczy każdego, więc też przez każdego winno być wzięte pod rozwagę, właśnie teraz, zaraz, dzisiaj. Chociażby dlatego, że mimo faktu, iż na ten temat powstawały rozprawy naukowe, problem nieuznawania tego, że zwierzęta są w stanie czuć (i także cierpieć) jest nadal aktualny, zarówno w życiu statystycznego zjadacza chleba, jak i członka społecznej elity. Niezrozumienie W mojej głowie istnieje tylko jedno zastrzeżenie: znowu na scenie jestem zmuszona podziwiać nieuzasadnioną nagość. Rozumiem, że roznegliżowane ciało, oprócz dostarczania wrażeń estetycznych tym, którzy mają okazję na nie spojrzeć, może również być symbolem o wielu płaszczyznach znaczeniowych, jednak nie jestem pewna, czy w kontekście Kotliny, która, mimo wszystko, jest sztuką dosyć dosłowną (co jest zjawiskiem, uważam, pozytywnym), jego wprowadzenie i niepodkreślenie jego przesłania było sensownym posunięciem. (Chyba że miało to pokazać, że nieważne, o czym jest spektakl, i tak wszyscy skupią się na nagości, która w nim występuje – wtedy bowiem mogę jedynie szczerze podziwiać spostrzegawczość pomysłodawcy i boleć nad swoją własną przewidywalnością.) Warto? Kotlina jest na pewno sztuką, na którą warto się wybrać. Jest tutaj historia, jest morał, jest kunszt i jest dobra muzyka. A co najważniejsze – jest przesłanie, nad którym warto się zastanowić również po wyjściu z foyer, połączona z przyjemnością płynącą z oglądania spektaklu. Agata Słupska