Film Magazyn Recenzja 

„Małgosia i Jaś” – bez pomysłu na baśń

Horror to obecnie najciekawszy gatunek, twórcy świetnie radzą sobie z rozciąganiem jego ram i opowiadaniem historii nie tylko strasząco-niepokojących, ale także spełnionych artystycznie. Oz Perkins gdzieś w tej nowej fali grozy się odnajduje i tworzy od kilku lat. Jego najnowszy projekt, Małgosia i Jaś, to niezbyt udana próba reinterpretacji klasycznej baśni Braci Grimm. To trochę taka wycieczka etnograficzna, w której przewodnik, Perkins, dawno zgubił się w lesie i zostawił widza na pastwę losu.

Oczywiście, horrory czerpały z motywów ludowych – ostatnie Midsommar. W biały dzień Astera czy Czarownica: bajka ludowa z Nowej Anglii Eggersa to tylko najnowsze z długiej serii utworów tego typu. Folk horror szczególnie rezonował z brytyjską widownią przełomu lat 60-tych i 70-tych. Jego okultystyczno-buntowniczy klimat miał w sobie coś, co docierało do tamtych iskrzących się od polityki czasów. Jednak film Perkinsa wydaje się od wszelkiej czasoprzestrzeni oderwany – Małgosia i Jaś nie mówi zbyt wiele, a nawet jeśli mówi, to ciężko powiedzieć do kogo konkretnie. Może on jedynie dotrzeć do widza śpiącego, i faktycznie zadziałać jak bajka na dobranoc.

To, że baśnie aż się proszą o psychoanalityczne igraszki i interpretacje jest jasne. Małgosia i Jaś także czerpie z tego dziedzictwa skupiając się na motywie coming-of-age i dziecięcych lękach przed byciem porzuconym przez rodzica. W wersji Perkinsa zawiązanie akcji jest jednak inne – to nie zła macocha wyrzuca dodatkowe gęby do wyżywienia z domu. Zamiast tego, rozsądna matka nakazuje protagonistom szukanie sobie samemu miejsca na ziemi.

Zmiana kolejności imion w tytule niesie za sobą również nowego głównego bohatera. W konkursie na głupiego Jasia ten z filmu Perkinsa wygrywa w przedbiegach. To Małgosia (Sophia Lillis, znana z niedawnego remake’u IT) jest krynicą mądrości, i musi sobie jakoś radzić z zachowaniem ulepionego z najgorszych horrorowych klisz brata (Samuel Leakey). Jego postać służy do napędzania wszelkich straszaków, które Perkins co jakiś czas wstawia od niechcenia do swojego filmu. Od niechcenia, bo nie jestem pewien czy ten projekt miał w ogóle straszyć. Tandetne jump-scare’y wrzucane są tu na chybił trafił, a wszelka groza ma się raczej brać z klimaciku.

Problem w tym, że reżyser skupia się na tym co wygląda spoko, a nie na kreowaniu wciągającej, poruszającej, czy, uwaga, niepokojącej wizji świata. Poetyka stosowana przez Perkinsa jest pozornie ciekawa i różnorodna. Mamy tu kadry kręcone niemalże rybim okiem, ujęcia na naturę czy totalne, symetryczne kompozycje, w których bohaterowie porozstawiani są jak postaci w alegorycznym średniowiecznym obrazie. Wszystko to brzmi dobrze, ale jednocześnie sprawia, że reżyser zatrzymuje się właśnie na tym etapie. Nie podąża dalej, zastanawiając się jak jego ładne kadry i czerwono-granatowe łuny jak z filmów Refna miałyby się do czegoś przydać pod względem dramaturgicznym.

Mamy więc w Małgosi i Jasiu dwa filmy w jednym – obok leniwie uformowanego horroru malowany jest etnograficzny, zapatrzony w siebie bohomaz. Reżyser miota się (choć taki zwrot stosowany w kontekście filmu tak powolnego trochę zgrzyta) więc w swojej wizji rozedrganej pomiędzy dwoma planami. Problem przede wszystkim w tym, że ta wizja autora głównie alienuje widza. Zapewne Perkins zgodziłby się z wykrzywioną maksymą, że im głębiej w las, tym więcej drzew, które można w artystyczny sposób nakręcić. Przez to wszystko na ekranie szybko wytwarza się dystans, a filmowa imersja gubi się w zbyt gęstej i ornamentalnej estetyce, której funkcji w samym opowiadaniu historii brak.

Rzekomo feministyczna wymowa historii sprowadza się chyba do tej tytułowej podmianki. To, co znajduje się w centrum fabularnych wydarzeń to relacja pomiędzy Małgosią, a czarownicą. Reżyser zarysowuje paralele pomiędzy obiema bohaterkami, i później, by pośród tych wszystkich szczegółowo wycyzelowanych kadrów nikt o tym fakcie nie zapomniał, każe postaciom rozmawiać o swoich podobieństwach. I tak bardzo prosta fabuła zostaje więc obszarpana ze wszelkiego niuansu. Ciężko powiedzieć, po co twórca postanowił wejść w dialog z tą klasyczną baśnią Braci Grimm. Jeśli dlatego, że chciał tej opowieści nadać feministycznego sznytu, to warto byłoby jeszcze dobre kilka tygodni posiedzieć nad samym scenariuszem.

Ten zbiór ćwiczeń stylistycznych mógł raczej pozostać w kajecie reżysera i nie trafiać na ekran. Poleganie na niezbyt przekonującej atmosferze zamiast rzetelnej fabule to zagrywka, na której wywaliłoby się większość twórców – Perkins do nich należy. Historia jest praktycznie przezroczysta, zaś bohaterowie snują się po ekranie bez większej witalności oraz kierunku. Nie chodzi tu nawet o podążanie za jakimś konkretnym MacGuffinem, lecz o danie widzowi poczucia, że jest w tej całej historii jakaś celowość.

Ocena: 4/10

Related posts

Leave a Comment