Film Magazyn Recenzja 

„Narodziny gwiazdy”, która rozbije oscarowy bank

Chyba nikt się nie spodziewał, że Bradley Cooper może okazać się przyzwoitym reżyserem, a Lady Gaga kimś więcej niż ekscentryczną gwiazdą estrady, a jednak! Cooper reżyseruje bez stylu, ale sprawnie, a Lady Gaga jest po prostu niemożliwie utalentowana. Czy to oznacza, że Narodziny gwiazdy powinny zdominować tegoroczne Oscary? Pozostawiam duży znak zapytania.

Historia znana od bez mała 80 lat – facet po przejściach odkrywa talent, pomaga się wypromować swojej ukochanej, która przerasta go, przez co ten popada w coraz większy marazm i…pewnie wiecie jak to się kończy, więc zostawmy to. Nowe Narodziny gwiazdy, w przeciwieństwie do poprzednich, mocny nacisk kładą na historię tego słabego, zdesperowanego mężczyzny. W tej roli Cooper daje swoją najlepszą w życiu kreację – dawno nie widziałem tak żywego, tak prawdziwie przedstawionego uzależnienia od alkoholu. Przez to też ta wersja historii jest bodaj najbardziej poważna, najbardziej dojrzała, a najmniej gatunkowo sprawdzona. Choć z drugiej strony Cooper sprawnie balansuje na granicy melodramatu i filmu, który chciałby być czymś więcej. Pytanie tylko czy musi? Bez update’u historii chyba nawet nie chce, i domyślam się, że wielu będzie zarzucać Narodzinom gwiazdy ten konserwatyzm, ten brak odczuwalnego nawiązania do współczesnej sytuacji kobiet.

Ja jednak tego nie odrzucam, pewnie głównie z tego powodu, że jest to po prostu bardzo dobra, a momentami rewelacyjna filmowa robota. Po pierwsze sprawdza się muzycznie, czego nie można było powiedzieć ani o wersji z Judy Garland, ani tym bardziej o tej z Barbrą Streisand. Piosenki napisane przez Lady Gagę (ale też niektóre przez Coopera) są absolutnie fantastyczne. Część z nich będzie hitami na miarę I Will Always Love You Whitney Houston – jestem o tym przekonany.

Po drugiej jak ta muzyka prezentuje się w kamerze – należałoby użyć popularnego teraz określenia #sztos. Matthew Libatique zaliczył chyba jedną wielką libację w Bydgoszczy na Camerimage. Tutaj z kolei zalicza swoje finest hour w karierze – twórcy Bohemian Rapsody mogliby się uczyć jak ciekawie i w kreatywny sposób aranżować sceny muzyczne, aby nie tylko dobrze odtwarzały wydarzenia, ale wywoływany emocje. Tych generalnie w tym filmie jest bez liku, choć dominują negatywne. Wynika to ze smutnej, dobrze wygranej historii, która żyje dzięki chemii między tercetem Cooper-Gaga-Sam Elliott. Nie mam wątpliwości, że cała trójka dostanie zasłużone nominacje do Oscara. Mam nadzieje, że Elliott zgarnie statuetkę na drugim planie – jest wspaniały!

Cały film jest niezwykle przehypowany, zdecydowanie nie dorasta temu co o nim mówią krytycy w USA. Oni po prostu kochają Coopera. Ja natomiast kocham Lady Gagę i sądzę, że nie jestem jedyny. Dla jej talentu, genialnych ról Coopera i Elliotta i cudownych piosenek warto spojrzeć na Narodziny gwiazdy.

Poza tym znać trzeba, żeby wiedzieć co się będzie krytykowało pod koniec lutego, kiedy ten obraz zgarnie nagrodę za najlepszy film.

Ocena: 8/10

Related posts

Leave a Comment