Film Magazyn 

Nowojorskie podburzsze – recenzja ,,Good Time”

Podczas tegorocznego festiwalu w Cannes niektórzy chcieli dopatrywać się w braciach Safdie następców innego braterskiego duetu: Luca i Jean-Pierre’a Dardenne’ów. Gdzie Rzym a gdzie Krym, chciałoby się rzec spoglądając jedynie pobieżnie na filmografie tych twórców. Pierwsi na swoje nazwisko muszą jeszcze kilkoma obrazami zapracować, a poza tym oferują kino zupełnie inne. Bombastyczne stylistycznie, skupione mocniej na akcji niż na refleksji, wydaje się mocno niespokrewnione z dziełami Belgów. Jest jednak pewien punkt styczny, który łączy filmowe światy Amerykanów i twórców ,,Rosetty”. Humanistyczna refleksja, połączona z ciepłym spojrzeniem skierowanym w stronę tych na samym dole społecznej hierarchii pozwala im na tworzenie poruszających emocjonalnie historii. Tak jest właśnie w wypadku ,,Good time”.

Connie (Robert Pattinson) żyje ze swoim młodszym, niepełnosprawnym umysłowo bratem Nickiem (Ben Safdie). Poznajemy ich najpierw w pełnej napięcia sekwencji u psychologa. Spokojna rozmowa przeradza się w pełną napięcia walkę o wpływ i atencję Nicka. Starszy brat myśli, że wie co dla jego rodzeństwa jest najlepsze i bezpardonowo wyprowadza chłopaka z gabinetu. Po chwili widzimy ich już przebranych w kostiumy: przeprowadzają napad na bank. Choć akcja początkowo się udaje, Nick zostaje złapany przez policję. By wydostać brata Connie udaje się w odyseję przez nowojorski labirynt gangsterów, policjantów i dealerów. W takiej konwencji bracia Safdie utrzymają cały film. Skontrastują rozsądek z wariactwem, fasadową kontrolę z zupełnym odlotem. Protagonista będzie poszukiwał zacisza i bezpieczeństwa w różnych lokacjach i postaciach. Za każdym razem bezowocnie.

,,Good Time” to świeży, urzekający stylistycznie film akcji, który pod płaszczykiem kina gatunkowego opowiada gorzką opowieść o braterskiej przyjaźni i trosce, które zostają wystawione na próbę przez inwazyjny system opieki. W jego świecie wszyscy są histerykami, dealerami i narkomanami, pijakami i złodziejami. Bracia Safdie ukazują brutalne realia nowojorskiego podbrzusza, którym brak splendoru znanego z kina Woody’ego Allena czy Noaha Baumbacha. W obiektywie twórców ,,Bóg wie czego” metropolia skąpana jest w neonowo-mglistej oprawie, zza której wyglądają jedynie problemy finansowe i system, który gniecie jednostkę i rozdziela braterską przyjaźń.

Najjaśniejszym punktem całego filmu jest Robert Pattinson (być może jest to w ogóle najlepsza rola w jego dotychczasowej karierze). Jego bohater stale znajduje się na krawędzi szaleństwa: fizyczne wyczerpanie miesza się tu z zagubieniem i frustracją.  Brytyjczyk świetnie odmalowuje te wszystkie elementy. Connie jest jednocześnie niepozbawiony dezynwoltury i zmysłu do improwizacji. Każdy kolejny krok podejmowany jest przez niego pod wpływem chwili i błysku improwizacyjnego geniuszu. Sprawia to, że widz nie do końca jest w stanie przewidzieć, co za chwilę stanie się na ekranie.

Pomimo ciężkiej tematyki i intensywnego tempa akcji braciom Safdie udaje się przemycić do tego frenetycznego obrazu sporo czarnego humoru. Nie ma chyba większej kliszy, niż porównanie filmu akcji z dawką groteski do twórczości Quentina Tarantino, jednak ,,Good Time” z pewnością na nie zasługuje. Tak jak reżyserowi ,,Bękartów Wojny” twórcom udaje się zachować balans pomiędzy intensywnym głównym wątkiem fabularnym, a anegdotycznymi wtrętami prezentowanymi przez poszczególnych bohaterów. Kreują one jeszcze większe poczucie odlotu, i sprawiają, że widz ma wrażenie oglądania zwariowanej jazzowej solówki, a nie filmu akcji.

Oprócz warstwy wizualnej bardzo wyrazista jest ścieżka dźwiękowa. Momentami wydawała mi się ona wręcz zbyt inwazyjna z tymi wszystkimi retro-syntezatorami i podkręconymi basami, jednak zamykający kawałek (kolaboracja pomiędzy autorem całej ścieżki dźwiękowej, Oneothrix Point Never i Iggym Poppem) zwala z nóg, i celnie trafia prosto w żołądek. Nie tylko ja byłem chyba pod wrażeniem, bowiem soundtrack został wyróżniony przez Jury w Cannes.

O ile cała historia wydaje się dosyć spójna fabularnie (parę elementów jest mocno naciąganych, ale można zrzucić to na karb całej, mocno odjechanej, konwencji), to rozczarowuje zamknięcie wątku głównego bohatera. Jego odjechana wielogodzinna podróż ma dosyć rozczarowująco proste, pozbawione jakiegokolwiek catharsis, rozwiązanie.

Wielu w Cannes traktowało seans ,,Good Time” w kategorii guilty pleasure, stojącego w kontraście do dzieł takich gigantów arthouse’u jak Michael Haneke czy Andriej Zwiagincew. Można na niego spojrzeć jak na odważny krok braci Safdie, którzy powoli zrywają z metką twórców kina indie. Ich najnowszy film stanowi zapowiedź ciekawej kariery, która może faktycznie kiedyś dorówna braciom Dardenne. A może pójdą zupełnie inną, autorską drogą, czego chyba życzę im jednak bardziej.

Ocena: 7/10

Related posts

Leave a Comment