Magazyn 

Open’er 2018 oczami festiwalowego wyjadacza – za tłumnie, za drogo, za brudno, za ciemno, za dziurawo, za stara

Wyjazd do Gdyni na Open’er Festival jest jak chwilowe przeniesienie się do innego świata. Krainy muzyki, zabawy 24 godziny na dobę, zachodów słońca, śmiechu, zielonej trawy – przynajmniej dnia pierwszego. Ale Open’er to również najtańsze żarcie lub jego niedobór, byleby tylko starczyło na więcej coraz droższych piw na terenie festiwalu, żarty, które w ostateczności bawią tylko Twoją ekipę, obolałe nogi i plecy od przemierzenia trasy Main-Tent średnio cztery razy dziennie, niespodziewane oberwania chmury, tłumy, brud, wertepy i urazy kończyn. Mnóstwo wspaniałych chwil do wspominania przez cały rok, jak i przykrych niedogodności, które zazwyczaj jednak rekompensują niezapomniane koncerty i wspólne szaleństwa. Edycja 2018 była moją piątą z rzędu i… najmniej udaną. Spieszę z wyjaśnieniami, dlaczego tym razem nie wszystko zadziałało tak jak trzeba i co sprawiło, że nie koniecznie mam ochotę na repetę numer sześć za dwanaście miesięcy.

Open’er 2018 został co do ostatniego biletu wyprzedany. Oznacza to, że przez teren festiwalu, który liczy sobie siedemdziesiąt pięć hektarów, przewinęło się pomiędzy 4 a 7 lipca około sto czterdzieści tysięcy ludzi. Zdaję sobie sprawę, że ciężko to sobie zwizualizować – czy to spora swoboda poruszania się czy wręcz przeciwnie? Zdecydowanie wręcz przeciwnie. Kolejki do autobusów, toi toi, po opaskę, piwo, jedzenie, o załapaniu się na takie atrakcje jak silent disco nawet nie wspominając. Czekanie, którego chyba nikt na dłuższą metę nie potrafi zdzierżyć, szczególnie podczas cennego wolnego czasu, obijanie się o festiwalowiczów już na dworcu głównym w Gdyni, wdychanie pyłu, który ostatniego dnia z powodu braku deszczu (za to z drugiej strony dzięki Bogu) unosił się ogromną chmurą nad terenem lotniska w Kosakowie… mnóstwo negatywnych bodźców, których koniec końców nic nie było w stanie zneutralizować. Organizatorzy, mówiąc krótko, przeliczyli się. Obsługa festiwalu nie była zdolna fizycznie nadążyć ze wszystkim, co właściwie nie dziwi, ale lekko zasmuca, ponieważ muzyczna zabawa na świeżym powietrzu podszyta ciągłym poirytowaniem nie należy do najprzyjemniejszych.

Okazuje się, że nawet bogaty w kilkudziesięciu zagranicznych i najlepszych polskich artystów line-up, nie uratował tegorocznego wizerunku Open’era. Trudno powiedzieć czy to Mikołaj Ziółkowski i moja skromna osoba mamy coraz mniej wspólnego w temacie muzycznego gustu czy niestety selekcja wykonawców z roku na rok coraz mocniej opiera się na analizie targetu. A skoro o tym mowa, albo się starzeję, albo rzeczywiście Kosakowo opanowały w tym roku świeże osiemnastki. Rzecz jasna z wyjątkami, ale poczucie nadmiernej dojrzałości festiwalowej nie jest tym, co chciałabym przeżywać w wieku 23 lat i przy okazji około pięcioletniego „koncertowego wyjadactwa”. Na szczęście w chwili największego zwątpienia i zaraz po powtórnym zapytaniu samej siebie „dlaczego to sobie zrobiłam?, dlaczego kupiłam bilet aż na cztery dni?”, zdarzyło się, że na główną scenę wyszedł nijaki Bruno Mars i dał występ godny tytułu headlinera, choć w momencie ogłoszenia śmiałam się, że „popik, komercha i piszcząca gimbaza”. Mars zaprezentował się bez zarzutu, jego show kompletne i dopracowane od A do Z oparte było zarówno na nowszych kawałkach, jak i największych hitach. Konfetti, fajerwerki, wyjący tłum, taniec, kontakt z publicznością… „ah, dla takich emocji przyjeżdżam tu od lat”.

Niezwykle sympatyczny i utalentowany Amerykanin wystąpił o najgorętszej godzinie 22:00 na Main Stage ostatniego dnia, ale trzy doby wcześniej tę samą scenę zawojował artysta o zupełnie innej wrażliwości. Alex Turner, frontman Arctic Monkeys, w swoim niepowtarzalnym stylu doprowadził kilka pierwszych piszczących rzędów do omdleń, wykonując sporo starszych utworów, ale od czasu do czasu zasiadając przy klawiszach i biorąc na tapetę ostatnią kontrowersyjną płytę „Tranquility Base Hotel & Casino”. Co prawda niewiele mówił, ale co żeńska (i zapewne nie tylko) część openerowiczów popatrzyła sobie na jego kręcenie biodrami i przeczesywanie włosów palcami, to nasze. Podobny lekki szał wywołał powrót Dawida Podsiadło – naszej dumy narodowej. Po trwającej półtora roku przerwie, wokalista wystąpił z nowym składem, w świeżych aranżacjach oraz premierowo wykonał dwie nowe piosenki. Tego dnia Open’er nucił „Małomiasteczkowego” aż do momentu zamknięcia bram festiwalu.

Mam takie swoje dwa ulubione momenty na koncert w trakcie Open’era. Późne popołudnie i wciąż pełne słońce, które oślepia artystów na Mainie, ale tłum na trawie wprawia niemalże w błogostan oraz okolice godziny 20:30 i początki pomarańczowej bądź różowej poświaty zachodzącego słońca. W okolicznościach opisanych jako pierwszych, można było w tym roku podziwiać na przykład Noela Gallaghera, który być może nie zaskoczył widowni, ale na pewno niezwykle ją uszczęśliwił, wykonując kilka kawałków zespołu Oasis. Zaraz po nim, czyli już w towarzystwie dotykającego horyzontu słońca, wystąpił charyzmatyczny Nick Cave oraz jego band The Bad Seeds. Również zespołowi Kaleo przyszło dać niezapomniany słoneczny performance. Tent z kolei tęczowymi barwami ożywili energetyczni Years&Years, a David Byrne udowodnił, że siwizna i doświadczenie, to najlepsza muzyczna reklamówka. Tyle. I aż łezka w oku się kręci, że wymieniłam zaledwie kilka nazw zespołów, które zrobiły na mnie wrażenie. Depeche Mode zamiast postawić na szlagiery, lekko przynudzali materiałem sprzed roku, Gorillaz i rapsy trzeba lubić, a żeby odkryć coś nowego, rzuconego na Alter Stage o godzinie 16:00, najzwyczajniej świecie należy zdążyć dojechać, co okazało się finalnie awykonalne, ze względu na wypchane po brzegi festiwalowe autobusy.

Kilka sytuacyjnych uśmiechów będzie mi towarzyszyło po tym roku już na zawsze, ale niesmak pozostanie. Na miejscu organizatorów przemyślałabym sprawę. Czy mniejsza ilość biletów w puli to taka przerażająca perspektywa? Festiwal wyprzeda się wówczas szybciej, co równa się jeszcze lepszej jego reklamie, także za granicami Polski. Czy oświetlenie strefy toalet, tak aby nikt już nie zrobił sobie tam krzywdy, potykając się o ułożone bez ładu i składu podesty, to taki ogromny koszt? Dopiero jutro zdejmują mi te nieszczęsne pięć szwów w kolanie. Dlaczego na innych festiwalach nie ma problemu z wniesieniem małej zakręconej butelki wody, a Open’er pozostaje w tym temacie nieugięty? Odwodnienie na początku lipca naprawdę nie służy wakacyjnej formie. A może po prostu festiwalowej kondycji już nie posiadam?

Relacja została opatrzona fotografiami autorstwa Kasi Wójcik

Related posts

Leave a Comment