“Była to najlepsza z epok i najgorsza z epok, czas wiary i czas zwątpienia, okres światła i okres mroków, wiosna pięknych nadziei i zima rozpaczy. Wszystko było przed nami i nic nie mieliśmy przed sobą. Dążyliśmy prosto w stronę nieba i kroczyliśmy prosto w kierunku odwrotnym” – niby w otwarciu Opowieści o dwóch miastach Dickens pisze o Rewolucji Francuskiej, ale jednocześnie tak jakby o Polsce lat dziewięćdziesiątych. W Zenku ten dualizm objawia się na poziomie obsadowym, bo Zenków jest dwóch. Ten, który śpiewać umie i dobrze naśladuje głos oryginału (Jakub Zając), i ten, któremu do anielskiego szczebiotu frontmana Akcentu daleko (Krzysztof Czeczot). Ten, który wprowadza do filmu dezynwolturę oraz cwaniacką energię, i ten, który jest pełen marazmu oraz niezręcznego wręcz zagubienia. W cudownie absurdalnym zakończeniu, i jednym z najbardziej zawadiackich decyzji reżyserskich ostatnich lat polskiego kina, objawia się także Martyniuk idealny, zderzenie tezy z antytezą dające cudownie brzmiącą syntezę muzyczną. Taki zabieg ten symetryczny podział na złego i dobrego Zenka nieco zaburza, i jeszcze bardziej gmatwa dziwaczną strukturę filmową. Tak naprawdę, w tym projekcie mieści się kilka różnych opowieści na raz. Ten właściwy, o kolorycie Podlasia, napięciach etnicznych i rodzącym się nowym świecie i kulturze po upadku PRL. I ten zbędny, o życiu na szczycie we wczesnych latach dwutysięcznych, koncertach w Darłowie i zmyślonych porwaniach przez cygańskie bandy. I jeszcze ten trzeci, zupełnie kuriozalny, utrzymany w paradokumentalnej stylistyce rodem z Chłopaków z baraków.
Jeśli Tomasz Raczek stwierdził, że w Vedze nie ma poezji, to w filmie Hryniaka także tej poezji brak. A przecież postać Zenka, jego frazy i w ogóle disco polo aż prosi się o rzetelnego nura w ten unikatowy wykwit kultury niskiej. I tak naprawdę biografia Martyniuka najlepsza jest wtedy, gdy odpływa w sferę fantazji, przesady i humoru. Zwłaszcza w sekwencji, w której protagonista gra koncert (na dachu jakiejś budy, z ogromnym świecącym jednorożcem u boku), a jego żonie w mieszkaniu odchodzą wody i zaczyna rodzić. Takich zderzeń jest jednak w filmie mało, i dominują sceny kompletnie pozbawione jakiejś inwencji.
Największą bolączką Zenka jest ogólna pustka, jaka bije z tej nijakiej, i nijak opowiadanej, historii. Jeśli disco polo ma być wyrażeniem beztroski, radości i wolności, to w filmie tego za bardzo nie czuć. Przede wszystkim dlatego, że biografia głównego bohatera nie obfituje w wyjątkowe wydarzenia. Najlepszym pomysłem byłoby skupienie się jedynie na origin story tego herosa polskiej kultury. Trzeba jednocześnie wspomnieć, że podejście reżysera jest mocno czołobitno-laurkowe, przez co ani stawka nie jest zbyt wysoka, ani tak naprawdę cel raczej nikogo nie ekscytuje. Bo i tak wiemy, że zmierzamy na szczyt, tam gdzie właśnie znajduje się Martyniuk, z dwoma płytami, które pod rząd otrzymały status diamentowych. Skandale, kontrowersje i problematyczne wydarzenia z przeszłości – tych w biografii frontmana Akcentu brak, albo po prostu trzeba ich szukać pod innym adresem.
Parafrazując Zenka z filmu, jego artystyczna misja w zasadzie ze sztuką ma niewiele wspólnego: gra po to, żeby ludzie po tygodniu pracy na polu mogli odpocząć oraz „zapomnieć”. I chwała reżyserowi, że ten nie próbuje widzowi mydlić oczu i robić z protagonisty natchnionego artysty. Zamiast tego, filmowy Martyniuk to bardziej wyrobnik i poczciwy chłopak z podlaskiej prowincji, który ładnie w kościele śpiewał, to i go na wesela zapraszać zaczęli. Zastanawia jedynie duża powściągliwość w użyciu samych utworów Akcentu. Tak, jakby nikt nie wierzył w to, żeby muzyka głównego bohatera mogła sama ten film ponieść.
Ocena: 3/10