Film Magazyn Recenzja 

Otwarcie Berlinale – My Salinger Year

Fazę na Salingera z reguły przechodzi się gdzieś pomiędzy gimnazjum a liceum. Kto w okresie dojrzewania lubił się z książkami, ten raczej miał kontakt z Buszującym w zbożu i przeżywał bunt Holdena Caulfielda tak, jak swój własny. Joanna Rakoff (Margaret Qualley) chociaż ukończyła studia z literatury angielskiej, to jakoś nigdy w kontakt z twórczością autora Dziewięciu opowiadań nie weszła. Los tylko czeka na takie paradoksy, więc gdy bohaterka filmu otwarcia tegorocznego Berlinale zatrudnia się w agencji literackiej, to z miejsca staje się pośrednikiem pomiędzy legendarnym pisarzem, a swoją szefową (Sigourney Weaver). Sprawy nie ułatwia pustelniczy tryb życia J.D. Salingera oraz to, że po wydaniu trzech zbiorów opowiadań, powieści i jednej noweli, która ukazała się na łamach New Yorkera, postanowił się w 1963 roku kompletnie odciąć od świata do końca swoich dni. 

Jednak w My Salinger Year amerykański pisarz jest raczej postacią peryferyjną, a wręcz mityczną. Fabuła skupia się przede wszystkim na formacyjnym dla protagonistki roku w Nowym Jorku. Taki Diabeł ubiera się u Prady, ale z mniej fantazyjnymi strojami i większą ilością odniesień literackich. Jednym z głównych, aczkolwiek niewystarczająco wyartykułowanych wątków w filmie jest starcie pomiędzy nowością a tradycją. Najbardziej widoczne jest to na przykładzie nabierającej rozpędu rewolucji komputerowej i technofobicznych komentarzy na jej temat. Zderzone to zostaje z obrazkami typowymi dla ikonografii Wielkiego Jabłka: wieżowców, deserów w Waldorfie w Parku Centralnym, hipsterskich kafejek i tego wszystkiego, co znamy z licznych filmów Allena, Whitmana czy Baumbacha. My Salinger Year to film mocno wpisujący się w ten intelektualny nurt kina, przez co nie wydaje się on bardzo odkrywczy, czy też jakkolwiek konfrontacyjny. 

Właśnie tkanie tego świata z nostalgii i romantyzowanej przeszłości (dla polskiego widza oczywiście niebezpośredniej, tylko zapożyczonej z filmów wspomnianych reżyserów) sprawia, że obraz Philippe’a Falardeau wydaje się cieplutki i przytulny. To przyjemne doświadczenie, ale umówmy się: Berlinale od zawsze stoi polityką i mierzeniem się z tematami najtrudniejszymi. Mam więc świadomość, że My Salinger Year to zwodnicze otwarcie, dające odrobinę otuchy i naiwnej wiary w to, że wszystko się zawsze jakoś ułoży. I tak na Potsdamer Platz przez najbliższe dni taśmowo będą lecieć filmy o łamaniu praw, ciemiężeniu  różnych mniejszości i nierównościach, które rządzą naszym światem. Można więc zacząć od przystawki bardziej eskapistycznej, opowiadającej o kobiecie dojrzewającej i znajdującej swój głos i miejsce w artystycznym świecie Nowego Jorku.

Sama Joanna nie jest postacią zbyt ciekawą, a raczej naczyniem, przez które różne dialogi i myśli się przelewają. Większość scen ożywiona dopiero zostaje przez inne postaci, z wspomnianą, charyzmatyczną jak zawsze, Sigourney Weaver na czele. Fabuła ma charakter mocno mozaikowy, gdzie z różnych scen i winiet układa się świat głównej bohaterki. To ciekawy zabieg, który umożliwia reżyserowi (Philippe Falardeau) na opowiadanie w sposób nieśpieszny, ale przy tym zajmujący. Mniej trafionym wyborem jest motyw fanów Salingera, którzy w quasi wizyjnych sekwencjach nawiedzają protagonistkę. Wygląda to raczej jak jakaś forma kul ortopedycznych, które mają pomóc w dopowiedzeniu w zbyt prosty sposób pewnych fragmentów historii, która przecież szczególnie zawiła nie jest. 

Pośród filmów o mentorskiej relacji pomiędzy żółtodziobem a mistrzem pióra My Salinger Year plasować się będzie raczej w dole stawki. Nijaka protagonistka nie bardzo może konkurować z takim uosobieniem narcyzmu jak tytułowy bohater Posłuchaj Philipie Alexa Rossa Perry’ego, czy też choćby bardziej introspektywni i zniuansowani pisarze z Reprise Joachima Triera. Rzecz do zapomnienia, ale także umówmy się – filmy otwarcia Berlinale raczej nigdy nie imponowały jakością.

Ocena: 5/10

Related posts

Leave a Comment