Film Magazyn Recenzja 

Goniąc sny Bakunina – recenzja 'Pechowi szczęściarze’

W starym, dobrym stylu XX-wiecznych lewicowych anarchistów grupa ograbionych z życiowych oszczędności proletariuszy rusza na krucjatę przeciwko karykaturalnemu reprezentantowi elity finansowej – tak w skrócie i z mrugnięciem oka w kierunku tych, którzy film już widzieli można podsumować jego fabułę. Pechowi szczęściarze (La odisea de los giles), tegoroczny argentyński kandydat do Oscara jest obrazem z pogranicza hollywoodzkiego heist-movie oraz zaangażowanego społecznie komentarza na temat systemu ekonomicznego. Wyraża w sposób przystępny dla przeciętnego widza i ze sporą dawką humoru sprzeciw klasy robotniczej wobec stawiania ich w roli głupców przez aktualny porządek.

Nawiązania do amerykańskiego kina gatunku cisną się same na usta, zaczynając od znanego hitu Ocean’s Eleven a kończąc na emerytach rabujących bank w W starym, dobrym stylu (Going in Style). Porównania są na miejscu, bo wszystkie pozycje były kierowane do podobnej, szerokiej publiczności. Intertekstualne odwołanie do klasyki zostaje wyrażone nawet wprost, kiedy bohaterowie w trakcie planowania napadu posiłkują się sceną z Jak ukraść milion dolarów z Peterem O’Toole i Audrey Hepburn. To, co nadaje argentyńskiej próbie opowiedzenia historii starej jak świat pewnej nutki świeżości to jej lokalny charakter wyrażony dzięki osadzeniu akcji podczas kryzysu finansowego w kraju ogarniętym inflacją po latach rządów militarnych oraz nieudanych demokratycznych próbach uspokojenia gospodarki.

Tragiczne w skutkach wydarzenia polityczne są nie tylko tłem dla poczynań ekranowych protagonistów, ale i punktem zapalnym akcji. Zanim to jednak nastąpi, scenariusz autorstwa Sebastiána Borenszteina i Eduardo Sacheriego, którego powieść posłużyła jako źródło adaptacji, wrzuca widza w świat spokojnej miejscowości Alsiny. Narracja z offu prowadzi przez jej uliczki i cierpliwie zapoznaje z kolejnymi kandydatami do ufundowania i zorganizowania kooperacji agrokulturalnej. Młodsi, starsi, głupsi, mądrzejsi, biedniejsi i bogatsi – wszyscy zrzucają się na zakup ziemi i zamkniętej przed dekadą rolniczej spółdzielni. Marzą o komunistycznej inicjatywie na wzór tych z filmów Vidora czy Forda powstałych niemal wiek temu, dalej posługując się odwołaniami do kina rodem z tej drugiej Ameryki. Ameryki Północnej, która na mapie zdaje się leżeć nad ich głowami, w warstwie marzeń właśnie. Postać głównego bohatera Fermína Perlassi (Ricardo Darín), najbardziej wyrazistego elementu obsady jest z resztą od początku konsekwentnie kreowana na kinomana.

Próbując pozyskać resztę potrzebnej kwoty za pomocą kredytu bankowego, zmuszeni są zdeponować środki na koncie. Padają jednak łupem oszustwa i chciwości bankiera w zmowie z finansowym rekinem, czarnym charakterem o nie do końca określonej pozycji na drabinie społecznej – jest bogaty i ma powiązania polityczne, tyle wiadomo i tyle ma wystarczyć. Chytrzy i świadomi zbliżającego się dekretu ministra finansów zapobiegającego biegom bankowym, czyli wprowadzeniu tzw. corralitos (zakazu wypłacania powyżej 250 pesos), specjalnie namawiają klientów do pozostawienia ich opiece pokaźnej sumy dolarów, po czym sami je wypłacają na chwilę przed zmianą prawa. Jak to w życiu często bywa, nieszczęścia chodzą parami, szczególnie w przypadku najbiedniejszych, a tragedia zaczyna gonić tragedię. Dopiero przypadek sprawia, że trafiają na możliwą lokalizację sejfu, w którym ukrywane są ich pieniądze i nadzieja na lepsze jutro zaczyna odżywać.

Owładnięci ideą napadu bohaterzy żądają nie tyle zemsty, co szukają sprawiedliwości. Twierdzą, że nie kradną, ale biorą to, co do nich należy. Ta rewolucyjna mentalność ugruntowana ich wcześniejszą krzywdą jest dodatkowo eksplicytnie wzmocniona przez wzmianki jednego z nich o Bakuninie, który zdaje się być jego wielkim idolem. Rosyjski rewolucjonista, ojciec anarchokolektywizmu doskonale wpisuje się w filmową fabułę z jego postulatami o dobrowolnym konstruowaniu komun bez pomocy państwa oraz zniesieniu wszystkich form kapitalistycznych i przekształceniu ich we własność kolektywną. Jak to w kinie popularnym bywa i jak często wymaga tego płynność opowieści (słynny casus Baudrillarda i The Matrix), doktryna zostaje wykorzystana tylko w części, jako wisienka na czekoladowym torcie. Nikt nie zamierzał się zagłębiać tutaj w jej postulaty o pełnej emancypacji mas pracujących i warunków ku temu wg. Bakunina potrzebnych. Pechowi szczęściarze to nadal eskapistyczna rozrywka, a nie traktat filozoficzny.

Po seansie, a nawet w jego trakcie pojawia się jednak pewien niedosyt. Jest on spowodowany na pewno płytkim potraktowaniem warstwy ideologicznej, ale nie śmiałbym narzucać misyjności każdemu filmowi ocierającemu się o rejony socjalistycznej propagandy. Wydaje mi się, że głównym problemem jest mimo wszystko mało angażujący konflikt, słabo nakreślone relacje grupy i nierozwinięte wątki poboczne, a przecież film trwa prawie dwie godziny. Baśniowy, humorystyczny i kolorowy klimat podsycony efektami dźwiękowymi rodem z telenoweli nie pomaga wykorzystać surowych wiejskich terenów Argentyny, a dziwne decyzje operatorskie bazujące na nieostrych tłach są dla mnie niezrozumiałe pod kątem formalnym i przywołują na myśl amatorskie zdjęcia z wakacji w trybie portretowym. Wspomniałem o baśni, bo cała historia wpisuje się w jej fantastyczne ramy i w nich właśnie się sprawdza, jako pokrzepienie serc pokolenia, które opisywany kryzys przetrwało. Nic więc dziwnego, że obraz odniósł wielki sukces na własnym podwórku.

Ocena: 5/10

Related posts

Leave a Comment