Królowa Czarownic, legendarni król Artur i czarodziej Merlin, piekielne dziecko apokalipsy, Baba Jaga w swoim domku na kurzych nóżkach i misja powstrzymania zła. Nadążacie? To nowe Transformersy? Nie. Czy na sali jest scenarzysta?
Akcja rozpoczyna się w średniowieczu w trakcie trwania czarnej zarazy. Sprawczyni choroby, królowa czarownic Vivienne Nimue zostaje w ostateczności pokonana. Jej ciało zostaje rozczłonkowane, a każda z części zapieczętowana w skrzyni i solidnie ukryta. Mijają wieki, syn szatana, czyli tytułowy Hellboy, sprowadzony przez nazistów musi powstrzymać jej powrót. I jednocześnie nadchodzący koniec świata. Tylko co zrobi, kiedy piekielne siły wezmą przewagę nad jego ludzkim wychowaniem? I czy ktokolwiek będzie w stanie powstrzymać tego twardziela?
Nazwanie nowego filmu Neila Marshalla chaotycznym to mało powiedziane. W tym całym niestrawnym bigosie jest powrzucane tak wiele – wraz z mitycznymi potworami, arturiańskimi legendami i bardzo kiepskimi efektami specjalnymi, które jakby powstały o dwadzieścia lat za późno. Pomysły związane z klubem Ozyrysa stają się dla mnie totalną zapchajdziurą produkcji. Przeskoki bohaterów z jednego miasta do drugiego są nie do zniesienia. Szkoda, ponieważ mocno wierzyłem w ten film. Cieszę się, że w pewnym stopniu twórcy odeszli od mroczno-baśniowej stylistyki, jaką wcześniej serwował nam Guillermo del Toro. Chociaż klimat ten został zachowany w przypadku spotkania Hellboya z Babą Jagą – to dla mnie jeden z nielicznych dobrych epizodów w tym filmie.
Wspomniane wcześniej efekty są bardzo złe. W pewnym momencie zacząłem zastanawiać się, czy twórcom zabrakło środków, czy może jednak zwrócili się do pomagierów nieszczęsnego studia The Asylum. Jeżeli w jakimś stopniu miały być uzupełnieniem tła i historii, to jeszcze bardziej wszystko pogrzebały. Podobnie jak retrospekcje, związane ze średniowieczną Anglią czy końcem drugiej wojny światowej.
W przypadku aktorów, jedynym plusem całej produkcji jest… sam Hellboy! Bez wątpienia kreacja Davida Harboura w tym kiepskim filmie zasługuję na pochwałę. Zabawny i przede wszystkim bardziej ludzki, przyjmujący każdą ranę i pocisk na siebie. Drugi plan jest nijaki. Milla Jovovich w roli Nimue zachowuję tę samą mimikę, jaką znamy z poprzednich części Resident Evil. Brak jej charyzmy i nawet przez chwilę nie chcemy jej kibicować w osiągnięciu planu. Sasha Lane jako Alice kompletnie mnie nie przekonała, a wprowadzenie jej bohaterki jest po prostu kiepskie. Daniel Dae Kim jako agent M-11 Ben Daimio nie wyróżnia się niczym specjalnym, chociaż tak jak większość bohaterów skrywa pewien sekret, który pod koniec musi ujrzeć światło dzienne. Ian McShane w roli profesora Bruttenholma dwoi się i troi, ale jego kreacja ojca wypada bardzo blado.
Możecie wyjść po seansie, ale twórcy przygotowali dla Was jeszcze dwie niespodzianki w postaci scen po napisach, które rzekomo mają być furtką do sequela. Zbyt wiele pomysłów, za dużo dłużyzn i wiele dziur, które nie zostały w żaden sposób załatane. Muzyczny majstersztyk, chociaż momentami przeładowany utworami – tak, jak to było w przypadku „Legionu samobójców”. Bardzo szkoda.
Ocena: 4/10