Podstawowy pomysł na fabułę First Cow musiał zrodzić się w głowie pięciolatka albo geniusza. Film opowiada bowiem o dwójce przyjaciół, którzy w surowych lasach Oregonu próbują utrzymać się z kradzieży mleka od tytułowej krowy. Służy im ono do wytwarzania ciastek, które na współczesne standardy wszechobecnych Starbucksów i autorskich kawiarni wydają się cukierniczą abominacją. Akcja nie dzieje się jednak w centrum żadnej europejskiej stolicy, a na Dzikim Zachodzie XVIII wieku. Może więc ciastka nie wyglądają zbyt dobrze, ale muszą wystarczyć żyjącym tam osadnikom. W końcu, jak wszyscy wiemy, byt kształtuje świadomość.
Film Kelly Reichardt jest tak wciągający zwłaszcza ze względu na pieczołowitą uwagę, z jaką odtworzona została rzeczywistość tamtych czasów. Brud, głód i ubóstwo to stały problem w tej krainie bezprawia. To jednocześnie taki wykrzywiony western, którym nie rządzą wspaniałe przygody i popisy męstwa protagonistów, lecz zwykła walka o przeżycie. „Cookie” Figowitz (John Magaro) oraz King Lu (Orion Lee) to traperzy, którzy przy użyciu sprytu zaczynają na oczach widza wygrywać z niewidzialną ręką rynku i rodzącą się gospodarką kapitalistyczną. Jednocześnie, codzienność bohaterów to wieczne zawieszenie w stanie prekariatu i tak naprawdę ich zmagania z nędzą mogą rezonować z wieloma mieszkańcami studenckich akademików.
Odkładając żarty na bok, reżyserka stworzyła nietypową buddy comedy, o której sile stanowi świetna relacja pomiędzy głównymi bohaterami. Jednocześnie, First Cow to obraz wymagający od widza trochę cierpliwości. Początek ma bowiem wytworzyć atmosferę nudy i beznadziei, które gęsto wypełniają otwierające sekwencje. Taką taktykę autorka przyjęła już gdy kręciła inny western, Meek’s Cutoff.
Trzeba jasno przyznać: projekt Reichardt nie romantyzuje kolonizacji, i z mitologią westernową wchodzi w polemikę. Reżyserka korzysta właśnie z jednego z najbardziej zardzewiałych (czy też pokrytych patyną) gatunków, by pokazać, jak nie przystającymi do otoczenia intruzami są biali osadnicy. Jeden z bohaterów na widok tytułowego zwierzęcia sprowadzonego do miasteczka stwierdza: „Gdyby bóg chciał, to sprawiłby żeby te ziemie zamieszkiwały krowy”. Bezlitosna riposta ucina jednak wszelką dyskusję: „tak samo zrobiłby z białym człowiekiem”. W ogóle, zwierzę w filmie jest dosyć prostym symbolem tego, o czym tak naprawdę powinien opiewać amerykański mit założycielski. Zamiast chwalebnego American Dream i błyskawicznego awansu wzwyż drabiny społecznej, na ekranie widać przede wszystkim stagnację, brak perspektyw i kompletne wypięcie się na europejskie dziedzictwo osadników. Najwymowniejszym dowodem na to jest postać grana przez Toby’ego Jonesa – niby pan na włościach, dumny właściciel krowy i najbogatszy człowiek w okolicy. A z drugiej strony oderwany rzeczywistości, zapatrzony w Paryż i Londyn arystokrata, który nie zauważa kradzieży sprzed własnego nosa.
Pierwsza scena filmu ma miejsce w XXI wieku: widzimy ogromny kontenerowiec płynący wzdłuż rzeki. Ten obraz paręnaście minut później będzie rymował się z wiekopomnym momentem, w którym tytułowa pierwsza krowa pojawia się w osadzie. Wymowa takiego wizualnego zderzenia jest jasna: przenosimy się do czasów przed globalizacją oraz ogólnodostępnymi dobrami i wygodami. Największa siła filmu Reichardt polega na tym, że ten dysonans jest przez widza mocno odczuwalny. Zostając jeszcze przy samym zwierzęciu, to jest to najpiękniejsza krowa jaką widziały moje oczy. Gdy King Lu i Cookie dowiadują się o jej skomplikowanym pochodzeniu (krew co najmniej czterech różnych ras płynie w jej żyłach) to uświadamiają sobie, że ma ona lepszy rodowód od nich. Właśnie na tym styku zwierzęcej natury z raczkującą cywilizacją budowane są najciekawsze obserwacje w filmie. Tytułowe zwierzę to taka abominacja i zarazem pierwszy krok w stronę wymazania unikatowej fauny i flory Oregonu.
Statyczne, wąskie kadry z początku mogą stanowić zapowiedź nadmiernej egzaltacji. Szybko okazuje się jednak, że First Cow to żaden snuj, i ten powolny rytm z czasem zaczyna wytwarzać odpowiednie napięcie na ekranie. Ten bezruch stanowi bowiem podstawę do wizualnego humoru, który na myśl mocno może przypominać choćby dokonania Roya Anderssona czy Akiego Käurismakiego. Inną sprawą jest to, że wiele z ujęć które Reichardt komponuje chciałoby się oprawić i powiesić na ścianie. Reżyserka nigdy wielkiej bazy fanów w Polsce sobie nie zbudowała, ale może teraz, gdy jej projekt firmowany jest logiem A24, sytuacja się odrobinę zmieni.
Ocena: 8/10