…i robi to w sposób rewelacyjny. Tom Hanks pozostawał bez nominacji do Oscara przez 19 lat. W końcu, po latach niezasłużonych porażek, choćby za Kapitana Phillipsa czy Most szpiegów, wystarczyło zagrać Freda Rogersa. Proste? Wcale nie. Oczywiste? Jeszcze mniej.
Skąd ta niejednoznaczność? Głównie z kreacji Hanksa, ale też z pomysłu Marielle Heller na narrację, w której Rogers wcale nie jest główną postacią filmu. Jest nim Lloyd Vogel, znakomicie zagrany przez Matthew Rhysa, który w ramach pewnego rodzaju „oczyszczenia” swojego dziennikarskiego imienia (wszyscy kojarzą go jako zawodowego zabijakę, reporterskie zwierzę, człowieka, który szuka zawsze tych czarnych plam wizerunku innych ludzi) ma stworzyć portret najbardziej uwielbianego człowieka Ameryki.
Poprzez tę drogę dziennikarską Vogela, poznajemy jego własne problemy, jego bolączki, jego sytuację rodzinną, która lekko mówiąc jest niejednoznaczna. Vogel jest typem człowieka, który z jednej strony z problemami sobie nie radzi, z drugiej nie przyjmuje też lekko pomocy, którą inni chcą mu udzielić. Jednak okazuje się, że Fred Rogers potrafi dotrzeć także i do niego, do jego trudnej osobowości. Historia tej stopniowo rozwijającej się przyjaźni wydaje się na pierwszy rzut oka płaska i naiwna, ale Heller udało się uniknąć tych łatek z dwóch podstawowych powodów. Po pierwsze ona sama jest zbyt dobrą reżyserką, żeby nie wiedzieć w którym momencie nacisnąć hamulec, zanim zderzy się ze ścianą z napisem „pretensja”, albo wpadnie do szuflady kina na niedzielny obiad. Z drugiej obsadziła w dwóch głównych rolach aktorów zupełnie wyjątkowych, którzy mają na ekranie niesamowicie dużo łatwo akceptowalnej chemii. Dzięki Rhysowi i Hanksowi, który naprawdę dawno nie był taki dobry, ta historia nabiera realnego wymiaru.
Dodajmy do nich jeszcze wspaniałego Chrisa Coopera, który po swoim dawno już zapomnianym Oscarze z Adaptację, ukrywa się nadal na hollywoodzkich drugich i trzecich planach. Tutaj ponownie bryluje w roli, która daje mu może z 10 minut ekranowego czasu (podobnie było w Małych kobietach, w których kradł sceny).
Cóż za piękny dzień to nomen omen piękna, rozczulająco szczera opowieść o przyjaźni dwóch mężczyzn z zupełnie innymi doświadczeniami, którzy jednak potrafią w końcu zrozumieć dlaczego musieli się spotkać. Fred Rogers byłby dumny z pomnika, który stworzyli dla niego Marielle Heller oraz twórcy zeszłorocznego, równie wybornego dokumentu. Obydwa filmy koniecznie do nadrobienia.