Niewątpliwie najlepszym, co przydarzyło się kinu grozy w ciągu ostatnich dwudziestu lat, jest tak zwana „nowa fala horrorów”. Zapoczątkowana bodaj „Babadookiem” seria niezależnych produkcji, owszem, wykorzystuje elementy dla gatunku nieodłączne (liczne jumpscary, żywe trupy, upiorne dzieci), jednak nie zadowala się jedynie dbaniem o to, abyśmy co chwila nerwowo obgryzali paznokcie i podskakiwali w fotelach. Nurt ten idzie w o wiele ciekawszym i bardziej wymagającym kierunku – wszelkie pojawiające się na ekranie potwory wykorzystuje jako personifikację tłumionych lęków i frustracji bohaterów; posługuje się przerobionymi na wiele sposobów horrorowymi kliszami, by opowiedzieć o odwiecznych ludzkich problemach, tak zwanym „horrorze codzienności”. Świetne „Coś za mną chodzi” Davida Roberta Mitchella, wydawałoby się – typowo slasherowa historyjka o klątwie przenoszonej przez stosunek seksualny, wykorzystało, aby opowiedzieć o skazanej na porażkę ucieczce przed odpowiedzialnością. W „The Witch” Roberta Eggersa, dużo bardziej przerażający od czyhającej w lesie wiedźmy, okazywał się religijny fanatyzm angielskiej rodziny w roku 1630. „Uciekaj” Jordana Peela, w ironiczny sposób komentowało natomiast wciąż istniejący w USA problem rasizmu. Osobiście na tej samej półce stawiam także „IT” Andy’ego Muschiettiego – ekranizacji powieści Stephena Kinga, choć jawnie mainstreamowej, świetnie udało się przecież wykorzystać metaforę upiornego klauna jako uosobienia dziecięcych fobii, z którymi można wygrać jedynie poprzez rzucenie im otwartego wyzwania.
W tej sytuacji ekranizacja również kingowskiego „Smętarza dla zwierzaków” (czy też „Cmętarza zwieżąt” w zależności od tłumaczenia) zdawała się być idealnym kandydatem do dołączenia do przedstawionego w akapicie wyżej towarzystwa. Wybitna powieść „króla horroru”, choć zaczyna się jak mało oryginalna creepypasta o ludziach i zwierzętach wstających z grobu, z czasem nabiera psychologicznej głębi, by w końcu przerodzić się w skrajnie pesymistyczną opowieść o lęku przed śmiercią (z refleksją na ile powinniśmy czynić z niej tabu), traumie po odejściu bliskiej osoby i wynikającym z niej irracjonalnym poczuciu winy. To właśnie ów podskórny fatalizm, poczucie nieuchronności klęski z żałobą stanowiło największy atut powieści. I bez wątpienia największe wyzwanie w przeniesieniu jej na ekran.
Czy twórcom udało się udźwignąć ten ciężar? Nie odmawiam im podjęcia próby w tym kierunku. Trudno powiedzieć na ile to kwestia samej historii, a na ile wysiłku mało znanego tercetu reżysersko – scenopisarskiego, jednak filmowy „Smętarz dla zwierzaków” (wbrew opinii wielu recenzentów) nie wydał mi się całkowicie wykastrowany z głębi. Nacisk na motyw niemożności poradzenia sobie ze stratą i stopniowego popadania w obłęd jest w filmie jak najbardziej odczuwalny. Warte docenienia są tu jednak raczej dobre chęci twórców, aniżeli końcowy efekt, który wypada – w najlepszym wypadku – średnio.
Przeciętny jest przede wszystkim sam scenariusz, który realizuje jedynie część psychologicznego potencjału drzemiącego w tej historii. Jak na dłoni widać strach twórców przed finansową porażką i negatywną reakcją szerszej publiczności, która, nie oszukujmy się, przychodzi do kina przede wszystkim się bać. Z tego też powodu film po brzegi wypchany jest kompletnie nieuzasadnionymi gatunkowymi kliszami (postać Victora Pascova), jałowymi jumscare’ami i całą resztą tego zbędnego balastu, służącemu utrzymaniu uwagi typowego pożeracza popcornu. Jestem daleki od uważania takich zabiegów za złe same w sobie. W pierwszym akapicie pisałem przecież o tym, że najciekawsze horrory ostatnich lat wcale z nich nie rezygnują. Muszę jednak przyznać, że „Smętarz dla zwierzaków” jest w ich zastosowaniu irytująco wręcz schematyczny.
Wszystko to jest poprawnie skręcone – obsada na czele z Jasonem Clarckiem wykonuje swoją robotę całkiem dobrze, nie brak tu też scen, naprawdę potrafiących przykuć uwagę do ekranu (choć nie spodziewajcie się tu pulsującego przez cały seans podskórnego napięcia). Całościowo film jest jednak kompletnie przezroczysty i nie wprowadza niczego nowego ani względem powieści ani względem przeciętnych straszaków, jakich powstają co roku dziesiątki. Za najgorszą recenzję może służyć fakt, że przez kilka godzin od seansu, ani razu nie myślałem o nim dłużej niż przez kilka sekund, nie mówiąc już o przywoływaniu jakichś konkretnych emocji. Szkoda. Miejmy więc nadzieje, że za jakiś czas ktoś z ciekawszą wizją pokusi się o ponowne „wskrzeszenie” tej historii.
OCENA: 4/10