Myślisz : Tame Impala, ale to też się zmienia. Robi się dość elektronicznie, egzotycznie, indyjsko, szybko, energicznie, sakralno-kosmicznie i mega noiseowo.
Pozornie chaotyczne, a zaskakująco łatwe w odbiorze brzmienie. Niebanalne, bo sklasyfikować je ciężko. A nazwa tego co grają, miałaby ze dwanaście członów, wiec oszczędzę czytającym zachodu i konsternacji, a sobie silenia się na wprowadzanie takiego nazewnictwa.
Idealny przerywnik miedzy porannym Tomem Pettim w „Antyradiu”, a wieczornym „Killing Me Softly” na „Złotych przebojach”. Album jest dokładnie jak okres dnia łączący przedpołudnie, południe i popołudnie – różnica jest drobna, ale nie należy go mylić z całym dniem. Chodzi o ten okres kiedy wiosenno-ziomowe wrocławskie słońce zaczyna grzać i ten moment kiedy nagle zmienia się w wiatr z deszczem i śniegiem i kurzem i piachem. Natychmiast robi się zimno i ciężko. Album zmienny więc jak pogoda w kwietniu. Pierwszy utwór „SVRF PARTY” rozpoczyna się lekko rockowo i psychodelicznie. Myślisz taki „Lucifer Sam” Floyd’ów („The Piper At The Gates Of Down” – ’67) i tak też trwa. Staje się cięższy i bardziej garażowy, ale nie traci na rytmice. Psychodeliczny chaos wprowadza w dość zrównoważony trans. Z tym, że płytki. Nie jest to muzyka do odpłynięcia. Po dwóch minutach nie jesteś już tak zamyślony, że nie słyszysz utworu. Z czasem myślisz : Tame Impala, ale to tez się zmienia. Weezer? Zastanawiasz się. Robi się dość elektronicznie, egzotycznie, indyjsko, szybko, energicznie, sakralno-kosmicznie i mega noiseowo. Sensualne chórki nadają romantycznego i niekiedy smutnego klimatu. Wielką zaleta jest nienaganna rytmika. Zachowana idealnie. Przy masie przejść między dźwiękami, instrumentami i generalnym wewnętrznym chaosem, jest imponująca. Płyta intrygująca i bardzo różnorodna, może niezdecydowana, ale jak kobiecie, tylko dodaje jej to uroku