Film 

Martha Marcy May Marlene

Sekty i innego rodzaju kulty są bardzo poważnym problemem społecznym w większości krajów. Stany Zjednoczone znają go jednak chyba najlepiej, ze względu na stosunkowo liberalne prawo dotyczące zakładania kościołów i grup religijnych. W swoim debiucie Sean Durkin „Martha Marcy May Marlene” stara się przedstawić skutki pobytu w sekcie na przykładzie młodej dziewczyny Marthy. Przez cały film reżyser nie mówi nam wprost dlaczego Martha, którą wołają Marcy May, wstąpiła do sekty. Pokazuje natomiast ze szczegółami jak wyglądało tam życie, z którego w końcu Martha zrezygnowała, uciekając do siostry. Durkin kreuje fabułę dwutorowo. W retrospekcjach (a może wizjach lub halucynacjach bohaterki? – nie wiadomo do końca) ukazuje sceny z pobytu w posiadłości sekty. Kult prowadzony jest przez charyzmatycznego Patricka (świetny John Hawkes). Oparty jest ewidentnie na zasadach prostego patriarchatu. Kobiety wysługują mężczyznom, jedzą osobno, ich doświadczenia seksualne są w pełni uzależnione od woli i decyzji mężczyzn. Martha wyrywa się z tego z pietyzmem zaprogramowanego piekła w momencie szoku, którym staje się zabójstwo niewinnego człowieka. Durkin idealnie punktuje mechanizmy funkcjonowania sekty – pozorne dbanie o drugą osobę, tłumaczenie konkretnych zachowań na korzyść lidera kultu, techniki manipulacyjne. Co świetnie widać w kilku scenach, nic nie jest za darmo – my jesteśmy dla Ciebie rodziną, Ty bądź dla nas przydatna. Marthie udaje się uciec z piekła. Jednak dom siostry wcale nie jest wybawieniem. Spotyka tam nie tylko swoje dawne strachy, ale siostra i jej mąż nie pomagają jej wrócić do normalności. Ich życie, oparte na dążeniu do konsumpcji i pewnym utartym wzorcu rodziny, nie przystaje do Marthy. Ona sama zaś nie jest się w stanie otworzyć co prowadzi do wielu wybuchów emocji i konfliktów. Ze strony Durkina nie widać jednego fałszywego gestu. Być może chwilami warto byłoby historii nadać nieco więcej tempa, jednak trzyma ona świetnie w napięciu. Momenty minimalnie słabsze tuszuje zaś wprost fenomenalna Elizabeth Olsen, której kreacja z niezrozumiałych dla mnie względów została zapomniana w czasie Oskarów. Jej bohaterka idealnie wpisuje się w klimat tajemnicy filmu. Niewiele o niej wiemy, nie znamy jej motywów pójścia do sekty. Wiemy jedno – nie radzi sobie z tym co ją tam spotkało i to Olsen pokazuje w sposób subtelny, a jednocześnie wręcz nieznośnie przeszywający. Doskonale partnerują jej Sarah Paulson jako siostra Lucy oraz nieco szarżujący Hugh Dancy jako jej mąż. Jednak to Olsen jest tutaj gwiazdą, gdyż przy niej świetny scenariusz Durkina działa jeszcze lepiej. „Martha Marcy May Marlene” to udany przykład thrillera z ambicjami. Być może więcej z nim ambicji, a nieco mniej thrillera. Niemniej napięcie nie znika z ekranu przez cały seans filmu, który powinien zapewnić Elizabeth Olsen status gwiazdy. Maciej Stasierski

Related posts