Film Klasyka Magazyn Recenzja 

Będąc we Francji, czyń jak Francuzi – recenzja 'Le Silence de la mer’

When you’re a French citizen,
It seems la vie est belle.

Parafrazując tekst piosenki ’When you’re a French director’ amerykańskiego duetu Sparks, w której gościnnie pojawia się tytułowy francuski reżyser Leos Carax, można ten sposób myślenia przypisać wielu odwiedzającym ojczyznę praw człowieka po raz pierwszy. Zderzenie idyllicznej wizji Zachodu z rzeczywistością bywa bolesne. Motyw gloryfikowania Francji przez pryzmat jej spuścizny kulturowej, której oczywiście odmówić jej nie można, powtarza się zarówno w historii doświadczeń każdego z nas, jak i postaci kinowych (tegoroczne ’Synonimy’).

Swoją wielką przygodę z filmem zaczął od podobnego bohatera Jean-Pierre Melville, ojciec francuskiej Nowej Fali, kręcąc w 1949 roku ’Le Silence de la mer’. Osadzając akcję niemal całkowicie w skromnym pokoju, za niewielkie pieniądze stworzył prawdziwe arcydzieło. Wszystko, czego potrzebował stworzył pracą kamery i wykorzystaniem światła, które nie pozwalają nawet na chwilę wkraść się klaustrofobicznej atmosferze, mimo niemal rytmicznych, powracających scen z precyzyjnie identycznym ustawieniem aktorów i rekwizytów. Zestawmy z tym fakt, że gra aktorska w filmach Francuza często jest przyrównywana w swoim surowym stylu do Bressona (chociaż można spierać się o pierwszeństwo) i powinien zacząć jawić się przed nami melancholijny i angażujący obraz. Nie jest to na pewno 'park rozrywki’, odwołując się do ostatnio głośnej wypowiedzi Martina Scorsese na temat produkcji Marvela.

Debiut reżyserski Melville’a i adaptacja podziemnej literatury ruchu oporu w czasach wojennych opowiada historię nazistowskiego generała (Howard Vernon), który po wkroczeniu armii niemieckiej do Francji znajduje kwaterę w skromnej chacie, gdzie mieszkają podstarzały mężczyzna z atrakcyjną siostrzenicą. Scena wejścia Wernera von Ebrennaca i pojawienia się w drzwiach po raz pierwszy zapada w pamięć i zapisuje się z miejsca w historii kinematografii. Mocne światło rysujące z dołu wyłania jego twarz i detale munduru z okalającego go mroku, niczym w filmie grozy. Na ekranie pojawia się ucieleśnienie wszystkich wyobrażeń na temat nazistów. Nic bardziej mylnego, ale zabieg jest celowy dla budowania suspensu i próby powolnego zacierania tego wizerunku przez serię monologów Niemca kierowanych w stronę gospodarzy każdego wieczoru. Gospodarzy, którzy przyjmują postawę oporu psychologicznego. Ich usta pozostają zamknięte i nie reagują na zabiegi żołnierza.

Tykający dźwięk zegara odmierza czas, nadaje rytm powtarzającym się spotkaniom przy kominku i zwiastuje nieuchronny koniec ich znajomości. Nieprzypadkowo ustawiony czajnik na pierwszym planie i buchająca do góry para symbolizuje ulotność chwili. Cała zabawa w emocjonalne podchody kiedyś się skończy, tak jak każdy śnieg kiedyś stopnieje. Temu samemu procesowi podda się wyobrażenie Francji i jej mariażu z Tysiącletnią Rzeszą, co postuluje von Ebrennac.

Generał jest zakochany w kraju położonym nad Loarą i kompletnie ślepy (nieświadomie) na okrucieństwa swoich aryjskich braci. Liczy, że Francja wyleczy niemiecką duszę. Jest świadomy, że takiego wielkiego narodu nie da się pokonać wkroczeniem wojsk i zmusić go do kooperacji. Jego marzeniem jest uwieść Francję jak kochankę i przypodobać się na tyle, by ta z własnej woli pozwoliła skosztować mleka wprost z jej matczynej piersi. Poza licznymi wzmiankami na temat poetów, myślicieli i grą na instrumencie to kolejny przejaw miłości Wernera do sztuki, bowiem opisuje scenę prosto z dzieła XIX-wiecznego malarza Honoré Daumier’a.

Abstrakcyjna fuzja obojga narodów ma swoje odzwierciedlenie w stosunku postaci Vernona do siostrzenicy gospodarza, do której coraz śmielej wysyła sygnały miłości. Kobieta (Nicole Stéphane) przy okazji wszystkich jego wizyt siedzi skupiona na szydełkowaniu, kierując wzrok notorycznie w dół. Kiedy w końcu podnosi głowę, zbliżenie na detal, na jej oczy wypowiada więcej niż tysiące słów. Moc tego ujęcia leży w dużej mierze w cierpliwości Melville’a i jego przywiązaniu do idei wstrzemięźliwości postaci oraz ascetyzmu aktorskiego. Nawet wuj (Jean-Marie Robain) ma w trakcie filmu możliwość ekspresji przez narrację, która udziela głosu inaczej milczącej postaci i pozwala widzowi lepiej zrozumieć postawę Francuza oraz procesy zachodzące w pozornie stoickiej twierdzy.

Spotkałem się z tymi, których brałem za autorytet, ale tylko zaśmiali mi się w twarz.
– Werner von Ebrennac

Bohater 'Le Silence de la mer’ ma okazje skonfrontować ze stanem faktycznym wyimaginowany obraz swoich towarzyszy broni i potęgi Francji zbudowanej piórem i myślą. Powyższy cytat fabularnie odnosi się do nazistów, bezpośrednio do jego znajomych, których spotyka w trakcie wymarzonego pobytu w Paryżu i dowiaduje się o ich okrutnych planach wobec zachodniego sąsiada. Biorąc pod uwagę decyzje wizualne, można pokusić się o dodatkową interpretację. Werner pojawia się na tle Notre-Dame, Łuku Triumfalnego, Palais Garnier, Kościoła św. Magdaleny, ale wielokrotnie jest do nich ustawiony tyłem lub profilem. Kiedy zagłębia się w treść sztuki, która go otacza i odczytuje tablice wmurowane w te wszystkie cuda architektury różnych epok, okazuje się, że za każdym z nich stoi jakiś militarny sukces.

Podobny czas dzieli nas dzisiaj od wydarzeń prezentowanych w filmie, co jego bohaterów od śmierci Napoleona Bonaparte, z którym mniej lub bardziej powiązany jest każdy z prezentowanych budynków. Chociaż bohater dramatu i sam Melville zdają się nie myśleć tymi kategoriami, bo i adaptowany materiał ma za zadanie podnosić na duchu Francuzów w walce z okupantem, ja nie mogę pozbyć się tej świadomości i tego wrażenia. Romantyzowanie i estetyzacja jednej kultury ponad inne potrafi być zgubne i prowadzić do fałszywych wniosków. Niezależnie od obranej strony.

Ocena: 9/10

Film obejrzany na dużym ekranie w ramach mini-retrospektywy Melville’a organizowanej przez łódzki Festiwal Krytyków Sztuki Filmowej 'Kamera Akcja’.

Related posts

Leave a Comment