Wczoraj świat obiegła wiadomość o śmierci Carla Reinera, jednego z wielkich talentów artystycznych, który maczał swoje palce w każdej możliwej branży Hollywood, od scenariopisarstwa i produkcji, przez reżyserię, aż po aktorstwo. Odchodząc w wieku 98 lat, zostanie zapamiętany, jako postać związana z szeroko pojmowaną komedią. Młodsi widzowie będą go kojarzyć z występów w filmach Soderbergha z serii Ocean’s Eleven, lecz ci troszkę starsi odruchowo powiążą jego osobowość z obrazami, gdzie główną rolę odgrywał zawsze Steve Martin, który rozstał się z nim takimi słowami: „Żegnam swojego największego mentora, w kinie i w życiu”. Żegna go również, a w zasadzie przede wszystkim, jego syn Rob, również wielka ikona amerykańskiego kina i reżyser choćby tak szeroko cenionych dzieł, jak Narzeczona dla księcia (The Princess Bride) lub Jak Harry poznał Sally (How Harry Met Sally) – odsyłam do świetnego odcinka podcastu SpoilerMaster. Wspominam o nim przede wszystkim dlatego, by nie pomylić obu tych panów.
Korzystając z okazji, co prawda smutnej, chciałbym wspomnieć o filmie, którego seans wybrałem, jako osobisty hołd dla Reinera bo jestem zdania, że nie da się lepiej uszanować odejścia artysty, niż celebrując jego własne dzieła i przybliżać je światu. Jako że od początku roku moja przygoda z kinem amerykańskim w dużej mierze obracała się w klimacie lat 30-tych i 40-tych, polecony mi został Umarli nie potrzebują pledu (Dead Men Don’t Wear Plaid) i faktycznie, lepiej trafić nie mogłem. Film, który śmiało można podsumować mianem postmodernistycznego ćwiczenia, okazał się być wzbudzającym salwy śmiechu pastiszem kina szpiegowskiego i noir, a więc w swej intertekstualnej grze odwoływał się dokładnie do tych pozycji, które nie tak dawno miałem szansę poznać.
Wspomniana intertekstualność nie kończy się jednak na drobnych mrugnięciach okiem w stronę widza, ale staje się pewnym immanentnym kręgosłupem fabuły. Główny bohater, detektyw Rigby Reardon (Steve Martin) jest postacią uszytą na miarę ikonicznej roli Sama Spade’a z Sokoła Maltańskiego (The Maltese Falcon), który uchodzi za prawdziwy początek czarnego kina. Otwierająca scena jest niesamowicie istotna zarówno dla ustanowienia powiązań estetycznych z klasykiem Hustona, ale również poziomu humoru, z jakim widz będzie miał do czynienia. Humoru, który dziś nie miałby szans przebić się przez sito produkcyjne, nie wspominając o krytyce i widowni, bowiem w tej właśnie scenie pojawia się przepiękna kobieta, sierota po zamordowanym naukowcu, Juliet Forrest (Rachel Ward), a kiedy mdleje w ramionach detektywa, ten bez skrupułów korzysta z okazji, by całować jej usta i pieścić piersi – za co otrzymuje od niej podziękowania chwilę po ocknięciu.
Jeśli dzisiejszy widz będzie w stanie przebrnąć przez tego typu gagi, czeka go niesamowita przejażdżka szlakiem kultowych obrazów czarnego gatunku, z którymi główny bohater, będąc równocześnie narratorem opowieści, wchodzi w bezpośrednią interakcję. Sceny z Martinem ucharakteryzowanym na tajemniczego i pewnego siebie detektywa są zmontowane ze scenami pochodzącymi z innych filmów w taki sposób, by kreować wspólną przestrzeń i iluzję jednorodności. Miarą sukcesu tego zabiegu niech będą reakcje ówczesnych widzów, tuż po premierze, kiedy młodsi z nich nie mieli pojęcia, że kobieta, z którą rozmawia Martin przez telefon to nie drobna rola stworzona na potrzeby produkcji Reinera, ale fragment niesamowitego przedstawienia serwowanego przez Barbarę Stanwyck w Przepraszam, pomyłka (Sorry, Wrong Number). W ten sposób na ekranie pojawia się plejada gwiazd Hollywood, zaczynając do Cary’ego Granta i Ingrid Bergman, przez Avę Gardner i Burta Lancastera, aż po Victorię Lake i Humphreya Bogarta, czy wreszcie Jamesa Cagneya!
Jak wspomina Michael Chapman, autor zdjęć znany ze współpracy ze Scorsese przy Taksówkarzu (Taxi Driver) i Wściekłym byku (Raging Bull), odczuwał wielką frajdę z realizacji Umarli nie potrzebują pledu przede wszystkim dlatego, że mógł bawić się technikami operatorskimi i oświetleniowymi, które już dawno odeszły do lamusa. Żeby nadać scenom kręconym ówcześnie zbliżonego charakteru do tych z lat 40-tych, zdecydowano się korzystać z lamp łukowych wtedy stosowanych, co miało spory wpływ nie tylko na końcowy efekt, ale również proces produkcyjny. Chapman wspomina również, że zupełnym zbiegiem okoliczności udało mu się na planie poznać leciwego technika oświetleniowego, Dona Stotta, który nie tylko zapoznał go z szeregiem sztuczek, jakie wykorzystywało się kiedyś na planie, ale on sam brał udział w realizacji kilku z tych filmów, do których Reiner odnosi się w scenariuszu.
Pisząc o twórcach, nie można zapomnieć o Edith Head, której praca przy filmie była ostatnią przed śmiercią okazją do stworzenia kostiumów i jej został ów obraz dedykowany. Artystka była gigantem w swojej dziedzinie (8 Oscarów i 27 nominacji) oraz kolejną osobą w sztabie, która faktycznie pracowała przy filmach z lat 40-tych i już wtedy święciła swoje triumfy. Lista jej osiągnięć robi tak piorunujące wrażenie, że nie ma najmniejszego sensu ich wymienianie – wystarczy zajrzeć w jej portfolio. Head niedawno wróciła do kina pośrednio, bowiem właśnie na jej personie opiera się charakter Edny Mode z Iniemamocnych (The Incredibles).
Kolejną osobą kluczową dla powodzenia misji estetycznej podróży w czasie był wspaniały węgierski kompozytor Miklós Rózsa. On również odpowiadał za muzykę przy najznamienitszych dziełach klasycznego kina noir, a jego niepodrabialnego stylu wybrzmiewającego od pierwszych ujęć filmu Reinera nie da się pomylić z nikim innym.
Carl Reiner wchodzi zresztą także w buty aktora i pojawia się w ostatniej sekwencji pastiszu, jako nazistowski (warto pamiętać, że tamte filmy były kręcone w czasie II wojny światowej lub zaraz po jej zakończeniu) generał, który ukrywał przed nieustępliwym detektywem niecny plan zgładzenia Stanów Zjednoczonych za pomocą serowych bomb autorstwa wspomnianego ojca Juliet Forrest. W finałowym pojedynku dochodzi do metaforycznego zburzenia czwartej ściany i jawnej polemiki z widzem na temat stereotypów i klisz stosowanych przez lata w kinie szpiegowskim, kiedy dochodzi do kłótni protagonisty i czarnego charakteru o palmę pierwszeństwa między ich rolami w tłumaczeniu zawiłej fabuły filmu i całego nikczemnego przedsięwzięcia.
Czy ta chaotyczna struktura i ciągłe skakanie scenariusza w bok, by sięgnąć piórem po kolejne odwołania do prac, którym składana jest cześć, ma prawo podobać się widzowi, który z tymże materiałem źródłowym zapoznany nie jest? Gdybym chciał być dokuczliwy i wbić szpilkę w laleczkę voodoo imieniem Sam Spade, powiedziałbym, że tak, ale trzeba mieć wtedy na uwadze, że nie jestem największym pochlebcą Sokoła. Umarli nie potrzebują pledu jest na pewno świetnie zrealizowaną formalnie komedią oraz wyrazem wielkiego szacunku i miłości do gatunku noir, którego fani znajdą mnóstwo nostalgii podczas niedzielnego relaksującego i niezobowiązującego seansu.
Film jest dostępny do wypożyczenia w serwisie iTunes oraz YouTube:
Dodaj komentarz