Pitbull w polskim kinie jest już tytułem praktycznie kultowym. Pierwszym filmem Patryk Vega ponad 10 lat temu rozbił bank, serwując nam kino policyjne, znacznie odbiegające jednak od amerykańskich standardów, kino pozbawione ślicznie wyrzeźbionych chłopców biegających z odkrytą klatą po plażach Miami, za to bogate w wódkę, niekompetencję, brud i problemy finansowe. Kino, w którym zamiast zazdrościć funkcjonariuszom ich osiągnięć i powodzenia w życiu, będziemy raczej współczuć tym zmęczonym stróżom prawa, ostatnim bastionom sprawiedliwości, którzy, z racji swojego urzędu i dochodów z tego tytułu, są ciągle mieszanymi z błotem, przesiąkniętymi problemami z bliskimi, łatwo popadającymi w nałogi wrakami tych, którymi kiedyś chcieli zostać. I mimo sporej liczby zarzutów, jaką mam do pierwszego „Pitbulla”, nie mogę Patrykowi Vedze odmówić tego, że stanowczo postawił się przeciw panującym na świecie trendom i spróbował niby oklepany temat ugryźć w sposób dość nowatorski, tworząc przy tym naprawdę solidny, wciągający film.
Na kolejną odsłonę cyklu Vega kazał sobie czekać 11 lat. 11 długich lat reżyser omijał temat policyjnego światka, poświęcając się mniej udanym komediom i kolejnym książkom. I nareszcie, z końcem stycznia 2016 Patryk Vega wypuścił „Nowe Porządki”, czyli film zupełnie niezwiązany z pierwszą częścią cyklu, do tego stopnia, że pozwolono sobie na wyrzucenie z obsady każdego za wyjątkiem dwóch postaci, którym również (poza nazwiskiem) nie zostało nic z pierwowzorów odegranych przy okazji pierwszej części. Część to nowa, część to mierna, żeby nie powiedzieć bardzo zła. Vega zrywa tutaj z początkową konwencją, kręcąc film na wzorzec standardowego kina sensacyjnego – cool policjanci gonią złych mafiozów, wszędzie wybuchy, strzały, szybkie samochody, piękne kobiety. Bardzo chaotyczny, przepełniony zbędnymi wątkami, z niecharyzmatycznym bad guyem, okropną grą aktorską (bo Patryk Vega realizm i naturalność rozumie jako zbieranie przypadkowych ludzi z ulicy do gry w swoim filmie) czy fabułą, która interesuje jedynie przez pierwsze 30 minut, bo potem zupełnie zmienia tor, stając się nieangażującym bełkotem. I jeśli Tobie również skrajnie nie podobała się druga odsłona serii, to trzecią możesz sobie spokojnie odpuścić. Jest bowiem, i mówię to z całą świadomością, jak bardzo dziwnie i nierealistycznie może to zabrzmieć, jeszcze gorsza niż poprzednia.
Vega pokierował się tu bowiem słynną zasadą „więcej, mocniej, bardziej cool”, w związku z czym zamiast pięciu twarzy na plakacie dostajemy ich dziesięć, zamiast miliona wątków dostajemy dwa miliony, a wszystko to skąpane w trzymającej w braku napięcia elektronice i mało efektownych wybuchach. Fabularnie otrzymujemy co ciekawe jeszcze większy chaos niż przy okazji „Nowych porządków” – każda z postaci na plakacie ma tu swój własny, autonomiczny wątek. Właściwie każdą z nich można określić jedną cechą charakteru – Oświeciński jest głupi, Stramowski cool, Cielecka nastawiona na pieniądze, a Ostaszewska jest perfekcyjnie słodką idiotką. Z tej całej plejady jednowyrazowych postaci, na plan pierwszy, co tym bardziej świadczy o żenującym braku pomysłu na fabułę, wybija się Sebastian Fabijański, wcielający się w Cukra – postać skrzywdzoną przez życie, która potem stara się walczyć z jego niesprawiedliwością, już po ciemnej stronie mocy. W to wszystko wplątana jest intryga związana z mafią paliwową, ale niestety jej wytłumaczenie stanowi 1,5 minutowa scena, w której Artur Żmijewski, drugi antagonista w filmie (u Vegi musi być ich dwóch – nie wiem czemu, nie pytajcie) mówi szybko ekonomicznym bełkotem, więc nie powiem wam nic więcej oprócz tego, że jest. Jak sam Fabijański w wywiadach mówi, chciał, żeby postać była nieoczywista. No i chyba mu się udało, bo za nic w świecie nie jestem w stanie powiedzieć, o co właściwie naszemu głównemu antagoniście chodzi. Niby chce zlikwidować za coś Stramowskiego, ale motyw ten nigdy do niczego nie prowadzi i zarysowany jest tylko na początku. Chodzi z miejsca na miejsce, kogoś tam zabija, ma podobno jakiś bardziej złożony plan, choć nigdy się o nim nie dowiadujemy. A wszystko z tą samą twarzą cierpiętnika, cytując Schopenhauera i przytulając do ciała wielkiego pytona.
No hola hola, ale tytuł to przecież „Niebezpieczne kobiety”, więc co z elementem żeńskim w tym filmie? Są kobiety, ale, wbrew obietnicom reżysera, ich funkcja w filmie jest poważnie zmarginalizowana. Dość powiedzieć, że na pięć żeńskich bohaterek, jedynie Joanna Kulig nie jest postacią epizodyczną, choć jej wątek i tak jest poważnie okrojony. Zapowiada się jednak naprawdę fajnie – młoda idealistka wstępuje do służby policyjnej, żeby oczyścić cały ten mały, skorumpowany światek. Szkoda, że na zapowiedziach się kończy – zaraz po ukończeniu ćwiczeń ona również wpada w układy i staje się dokładnie tym samym, co każdy inny funkcjonariusz w tym filmie, więc jej wątek, jako zupełnie nic niewnoszący i niepotrzebny, można by spokojnie skreślić. Tak swoją drogą, ciekawa to sytuacja – o ile w „Nowych Porządkach” policjanci byli jednostkami walczącymi bądź co bądź o wspólne dobro, tu zupełnie bez powodu zmieniają priorytety i zaczynają postępować wbrew kodeksowi, troszcząc się tylko o własne interesy. Skąd taki pomysł? Reżyser milczy.
Strona techniczna nie wybija się specjalnie niczym. Ujęcia z drona często są estetyczne, ale wmontowane zupełnie bez pomysłu. Muzyka, ograniczona do kilku prostych motywów wpychanych w każdą scenę, zamiast budować napięcie, szybko traci na znaczeniu. Film dalej ma także problem ze słyszalnością niektórych dialogów, choć po wyrzuceniu naturszczyków z obsady (zdecydowanie dobra decyzja) znacznie się to poprawiło i niesłyszalności można doświadczyć tylko wśród bełkotliwych aktorów, jak Andrzej Grabowski czy Alicja Bachleda-Curuś.
I naprawdę jest mi szkoda tego filmu, bo pomimo że zupełnie nieudany to twór, kilka wątków miało w sobie coś interesującego i dałoby się z tego wykrzesać solidne kino dresiarskie, na które najwyraźniej jest zapotrzebowanie, bo „Pitbull” bije rekordy polskiego box offfice-u. Może gdyby Vega był bardziej stanowczy i zrobił film o kobietach, coś by z tego było. A tak dostajemy jedynie mierną powtórkę z ”rozrywki”, bo jeszcze mniej groźną, mniej interesującą i bardziej niezrozumiałą. I szkoda, bo Vega przecież dobrze rozumie temat, o którym mówi. Gdy tylko zacznie jeszcze rozumieć język filmowy, może coś z tego będzie.
Ocena: 1/10
Maciej Roch Satora