Spokój ciemnego ekranu z początku mącony jest przez krzyki gwałconej kobiety oraz jej oprawcy. Potem widzimy spokój zielonych oczu kota przyglądającego się zajściu, by w końcu ze znudzeniem odwrócić głowę i odejść. Wreszcie widzimy wnętrze pokoju, leżącą bezwładnie Michèle (Isabelle Huppert) oraz zamaskowanego gwałciciela, który po chwili ucieka. Bohaterka szybko się otrząsa, sprząta podłogę z rozbitego szkła i bierze kąpiel. Stróżka krwi miesza się na powierzchni wody z pianą. Tak reżyser Paul Verhoeven otwiera przed nami podwoje historii kobiety, która wcale nie stała się ofiarą w chwili gwałtu. Zdarzyło się o wiele wcześniej.
Śledząc losy Michèle Leblanc, nie sposób uwolnić się od skojarzeń z ,,Pianistką” Michaela Hanekego, tym bardziej, że w obu filmach w rolach głównych widzimy Huppert – specjalistkę od ról smutnych, skomplikowanych psychologicznie kobiet. I ,,Elle”, i ,,Pianistka” to kino, które wynosi na piedestał kobiecą seksualność. Robi to w niezwykle brutalny i perwersyjny sposób, odzierając ją z wszelkiej emocjonalności.
Ten świat oparty jest na władzy i poddaństwu, a sposób myślenia głównych bohaterek jest tak pokrętny i nieprzewidywalny, że mną jako widzem miotał od poczucia odrazy lub współczucia po fascynację. W przypadku ,,Elle” byłam pod wrażeniem tego, jak Verhoeven wytworzył gęstą atmosferę nieoczywistego opanowania. Nie jest to typowe kino rape and revenge, w którym nasza uwaga skupiona jest na śledzeniu działań zmierzających do zemsty na gwałcicielu. Akcja przebiega spokojnie, zbyt spokojnie jak na to, co spotkało na początku filmu główną bohaterkę. Ta podczas kolacji ze znajomymi beznamiętnie oświadcza, że została zgwałcona. Nie chce iść na policję, nie chce szukać wsparcia czy współczucia. To skutecznie pielęgnuje pojawiające się od początku pytanie: o co tutaj chodzi?!
Wspomnienie gwałtu z początku filmu rzutuje na interpretację każdego, nawet malutkiego szczegółu. Pojawia się tu wiele drobiazgów, scenek rodzajowych z życia rodzinnego oraz zawodowego – na wszystko to rezonuje zagadka zbrodni, która nieśmiało chowa się na drugim planie, by mylić tropy i tworzyć aurę z pogranicza thrillera i wysmakowanego dramatu. Żeby tego było mało, okazuje się, że na życiu Michele piętno odcisnęła jeszcze inna tragedia, tym razem z dzieciństwa. Fakt ten ciekawie i skutecznie zaburza delikatną strukturę historii, dodając do tajemnicy jeszcze jeden wagonik.
,,Elle” pozostaje jednak filmem kameralnym, wyciszonym. Żongluje czarnym humorem, przemocą i seksem, lecz wszystko to jest zanurzone we wspomnianym już przeze mnie podejrzanym spokoju głównej bohaterki. Bardzo ciekawy zabieg i zdecydowanie na plus. Dopiero przy napisach końcowych zdałam sobie sprawę, że gdy opuściła mnie ciekawość, wreszcie przyszło uczucie niepokoju i trudnego do zdefiniowania brudu. Paul Verhoeven opisał nam historię kobiety, której samotność, trauma z dzieciństwa oraz seksualne potrzeby splotły w perwersyjny, brzydko pachnący bukiet. Reżyser nie zadaje pytań, lecz rysuje portret osoby niemal pustej w środku, którą gdyby potrząsnąć, głucho zastukałoby hasło ,,wstyd jeszcze nikogo nigdy przed niczym nie powstrzymał”.