Ostatnia rodzina, czyli jaka? W interpretacji jednego z widzów ostatnia rozumiana jest jako najnowsza, niczym ostatnia wersja systemu operacyjnego. Na takie rozumienie tytułu sami twórcy nie wpadli, jednak warto wziąć je pod rozwagę – szczególnie, że w filmie mamy do czynienia z historią, która dobiegając końca, zdaje się być spełnieniem funeralnych fantazji trójki bohaterów, ostatecznym uformowaniem się wersji ich życiorysów. Śmierć jednak, tak jak każdy z tematów poruszanych w Ostatniej rodzinie, jest naturalna, codzienna; sami Beksińscy ją taką uczynili, czerpiąc z niej impulsy weny twórczej. Autorzy filmu za to tak rozłożyli akcenty, przedstawiając biografię rodziny, by nie zachłysnąć się mrokiem i grozą wyzierającymi z obrazów Zdzisława. Odwiesili je na ścianę w mieszkaniu na warszawskim Służewie, przedstawiając rodzinę nie tak znowu wyjątkową.
Jan P. Matuszyński dotąd dał się poznać jako dokumentalista. W prowadzeniu historii o Beksińskich nie ucieka od tego doświadczenia – jest ono jednym z mocnych filarów jego fabularnego debiutu, dzięki któremu my jako widzowie otrzymujemy opowieść niezwykle przekonującą, chcemy wierzyć w to, jak bohaterowie Ostatniej rodziny zostali przedstawieni. Nie obyłoby się to oczywiście bez scenariusza Roberta Bolesty, który pracował nad jego tekstem niemal osiem lat. Przekopał się przez zbiory muzeum w Sanoku oraz tony materiałów rodzinnych, m.in. przez nagrania VHS, do których Zdzisław Beksiński miał szczególne zamiłowanie. Siermiężna kamera towarzyszyła malarzowi w codziennych sytuacjach – dokumentował on niemal wszystko, przede wszystkim rodzinne rozmowy. Kręcił nawet wtedy, kiedy nie wypadało; ukrywał się za obiektywem, trochę uciekał od rzeczywistości, wybierając chociaż na chwilę wygodną rolę obserwatora. Fakt ten widzimy na kinowym ekranie – co jakiś czas obserwujemy bohaterów przez pryzmat taśmy video, co wzmacnia dokumentalny efekt prowadzonej narracji. Jest to jednak jedynie efekt uboczny. Ostania rodzina to mięsista fabularna opowieść, w której wykorzystanie archiwów było niezbędne, by rzetelnie oddać postaci Beksińskich. Aktorzy jednak uniknęli przygniecenia przez nadmiar dokumentacji, prowadząc swoje role z niezwykłą empatią i naturalnością, które są wynikiem raczej artystycznej wrażliwości, aniżeli biograficznej skrupulatności. To, czego dokonali na ekranie Andrzej Seweryn, Aleksandra Konieczna i Dawid Ogrodnik, to aktorski popis najwyższej próby – udało im się stworzyć autentyczną rodzinną więź, także poza planem (co było widoczne podczas konferencji prasowych, kiedy to Ogrodnik z manieryczną czułością zwracał się do swojej filmowej towarzyszki mamo). Jaka to była przyjemność, przebywać z nimi w tym ciasnym peerelowskim mieszkaniu, towarzyszyć im w ich codziennych sprawach. Mamy tu sinusoidę emocji – zależną najczęściej od wyczynów Tomka Beksińskiego, utalentowanego tłumacza i radiowca, targanego przez myśli samobójcze. Jego obecność jest w filmie wyraźnie wyeksponowana – na tyle by zrównoważyć postać Zdzisława Beksińskiego, która mogłaby pretendować do bycia pierwszoplanową. Na szczęście malarz jest tu jedynie częścią układanki, pozostaje nawet momentami w cieniu, stanowiąc tło dla swojej żony – wiernej opiekunki domowego ogniska. Konieczna z niezwykłą delikatnością oddała postać Zofii cierpiącej w cichości; znosiła nieporadność męża i szaleństwa syna, który do końca pozostał dla niej małym chłopcem. Nie możemy też zapominać o matkach pary Beksińskich – mieszkając w ich domu, wręcz ścigały się, która będzie żyć dłużej, przy okazji dodając fabule odrobię wisielczego humoru.
Drobiazgowość w opisie relacji rodzinnych nie ustępuje szczegółowemu oddaniu epoki i upływu czasu, w których przypadło żyć naszym bohaterom. Widzimy to oczywiście we fryzurach, strojach, a nawet w zwyczajach kulinarnych – jednak przede wszystkim dostrzegamy zmiany w sprzęcie elektronicznym. Kamera, ale także magnetofony, płyty winylowe i kasety otaczają bohaterów przez cały czas. Z nich to słuchają muzyki, która jest ważnym bohaterem fabuły i do pewnego stopnia stanowi emanację samego Tomka Beksińskiego. Ścieżka dźwiękowa obfituje w nagrania oddające jego gust: od progresywnego rocka w stylu The Moody Nights, przez synth-popowe Yazoo, nowofalowe Joy Divison lub gotyckie Sisters Of Mercy. Stary Beksiński stawiał raczej na klasykę w wydaniu Mahlera, Liszta czy Griega. Różnorodność muzyczna posłużyła w filmie do nakreślenia dwoistego pejzażu dźwiękowego, w którym światy Zdzisława i Tomka nigdy się nie przenikały.
Po seansie Ostatniej rodziny poczułam swego rodzaju ulgę. Jan P. Matuszyński zdjął po części z Beksińskich klątwę. Otrzymaliśmy opowieść o zwykłej kochającej się rodzinie, której przywrócono ludzką twarz. Opadła zasłona tajemniczości, która przeradzała się w grozę potęgowaną przez postapokaliptyczne obrazy Zdzisława. Dramatyczne wydarzenia, jakimi były wczesna śmierć matki, samobójstwo syna oraz morderstwo ojca, pobudzają wyobraźnię. Prowokują do pytań o fatum – przeznaczenie, które parło do wymazania rodu Beksińskich z rejestru żywych. W filmie nie uświadczymy poszukiwań, a już tym bardziej odpowiedzi, dlaczego stało się tak, a nie inaczej. Twórcy metafizykę sprowadzili zupełnie na Ziemię, czyniąc ją niewyczuwalnym nawet dla bohaterów elementem codzienności. Podskórnie jednak gdzieś buzowała, niezdefiniowana, nieuświadomiona. Może chowała się właśnie na płótnach Beksińskiego?
Byłoby przesadą powiedzieć o Ostatniej rodzinie, że jest opowieścią uniwersalną, dotykającą problemów rodziny w szerokim rozumieniu. Film ten raczej uświadamia, jak pozorna może być artystyczna niezwykłość. Możemy z bloku naprzeciwko podglądać malarza przez lornetkę, snując wizje o jego inności; zachwycać się jego obrazami i może nawet zazdrościć dostępu do nieznanych nam światów. Wszystko jest jednak bardzo trywialne. Spotkaliśmy się z Beksińskimi w mieszkaniu na Służewie, by ma chwilę żyć ich życiem – na swój sposób oczywiście wyjątkowym, ale nadal prostym i może przez to rozczarowującym swoją normalnością.
Katarzyna Aszkiełowicz