Lata 20. Świat nasz; świat mugoli, w którym się skrywają czarodzieje. Świat magii, który my – mugole spoza ekranu – kochamy. Bo przecież to świat Harrego Pottera, realia z tej pięknej serii, filmowej, bądź książkowej. To była historia, która porwała miliony. Nie ma nawet co o tym opowiadać, wszyscy wiemy o co chodzi. Teraz pytanie czy historia w “Fantastycznych zwierzętach i jak je znaleźć” jest równie angażująca, co ta w Harrym Potterze? Nie. Czy jest równie magiczna? Tak.
Newt Skamander, uczeń Albusa Dumbledore’a (!) przyjeżdża do Nowego Jorku. Ma walizkę pełną fantastycznych zwierząt. Kilka przypadków. Pocieszny mugol polskiego pochodzenia – Kowalski. Pani szeryf z magicznego świata. Bohaterowie siedzą w banalnej fabule, która kryje coś więcej. Niby chodzi o to, że kilka zwierzątek ucieka, ale wiadomo, że czai się tu historia z jakimś antagonistą. Bo przecież te zwierzęta, to główna miłość bohatera i możliwe, że widzów też.
Urocze, pocieszne wizje, które potrafią zachwycić swoją magicznością, ale też odstraszyć tych widzów, którym CGI jest aż nazbyt “nie obce”. Mamy efekciarską wizję, w której mało jest charyzmy. Pojawiające się postacie antagonistów też niczego nie uratują. Wszystko to… nic, rozgrywa się w scenografii Nowego Jorku lat dwudziestych. Film jest niestety tak nijako skadrowany, że na nic nie chce się patrzeć dłużej. Przydałaby się tu albo klasyczne zoomy i ogrom miasta rodem z “Dawno temu w Ameryce” Sergio Leone, albo efekciarskie, ale nadal piękne ujęcie tematu jak w “Wielkim Gatsbym” Baza Luhrmanna. Realizacja nijak nie czaruje.
Co w takim razie sprawia, że przez te dwie godziny da się ten film przejść? Rzeczy, wyniesione z głowy J.K. Rowling: świat, zwierzęta, postać Newta. W porównaniu do ostatnich trzech części Harrego Pottera nie ma tu w ogóle dobrej warstwy filmowej. To bajeczka przełożona na ekran od tak. Wizualność części trzeciej Harrego (oświetlenie!), która pozwalała nam w każdym kadrze czuć się jak w tamtym magicznym świecie, minorowe zdjęcia i grecka tragedia, połączona z opowieścią o dorastaniu w “Księciu Półkrwi” czy bezbłędna, wiarygodna i przejmująca wizja z części ostatniej – niczego z tego nie dostaniemy w spin offie. Tutaj historia jest najmniej ważnym punktem, realizacja podobnie. Ważne, żeby była magia. Tylko, że magii, poprzez nadużywanie efektów specjalnych, nie poczujemy. Losy zarysowanych bohaterów nas przejmować nie będą (zniszczona postać Ezry Millera; tym razem mogę go nazywać “nothing”). Reżyser się wielce nie wykazał.
Ale gdy już ze względu na sentyment wytrzymam te dwie godziny, to wtedy dostaje finał, który jest okropnie wielkim trollingiem. Absurd i komercyjna zagrywka, by ściągnąć więcej widzów na część kolejną. Na część kolejną w sumie można iść, by się dowiedzieć czy coś pomiędzy Newtem i Tiną będzie. Bohaterowie tutaj intrygują, a Eddie Redmayne się wreszcie w czymś spełnił! Ja nie wiem co to za czary, ale raczej niedopełnione.
Ocena: 3/10
Jakub Zińczuk-Tarasewicz