Dziewiąty pełnometrażowy film w dorobku Terrence’a Malicka był moim jednym z najbardziej oczekiwanych tytułów tego roku. Amerykański outsider zwany współczesnym Kubrickiem po raz pierwszy w swojej karierze bierze na warsztat gatunek muzyczny i zaglądając kamerą za kulisy festiwalu muzycznego w Austin portretuje miłosną relację trójki bohaterów. Terrence Malick dla wielu jest typem reżysera zakochanego w samym sobie, a jego twórczość jest posądzana o pretensjonalność, a miejscami wręcz o kicz. Od razu skreślają głębszy sens wypowiedzi podających z ust postaci i nie odbierają w pełni treści ukrytych w monologach głównych bohaterów. Śmiech dla takich osób jest najłatwiejszą reakcją obronną na pytania stawiane przez reżysera. Jednak gdy jeszcze przed seansem weźmie się poprawkę na fakt, że mamy do czynienia z twórcą, który lubi stawiać widzowi trudne, ale zasadnicze pytania na temat sensu życia oraz wyższych jego aspektów, to od razu seans będzie inaczej odbierany przez widza. Dlatego jeśli zamierzasz pójść do kina na Song to Song tylko ze względu na obsadę, to ostrzegam, że bez uprzedniego przygotowania film może się okazać dla Ciebie nie do obejrzenia.
Fabułę w dziełach Malicka zawsze trudno streścić ze względu na liczne oderwania od głównej osi dramaturgicznej i poszatkowanej narracji, której sens i pełny wydźwięk można poznać dopiero w końcowych scenach filmu. Postaram się jednak przebić przez gąszcz odniesień i napisać parę zdań o kwintesencji jego tematyki. Akcja rozgrywa się we współczesnych czasach, a jej tłem jest wspomniany wcześniej festiwal muzyczny w Austin. Para zakochanych w sobie muzyków granych przez Rooney Marę oraz Ryana Goslinga chce zaistnieć na muzycznej scenie. Drzwi do kariery może otworzyć im postać biznesmena grana przez Michaela Fassbendera, który w zamian oczekuje nie tylko dobrego materiału dźwiękowego, ale także uczucia głównej bohaterki Faye.
Na początku reżyser daje widzowi od razu do zrozumienia, że seans Song to Song nie będzie należał do najwygodniejszych. Ostry montaż ucinający obraz i muzykę w nieoczekiwanych momentach, szybkie sekwencje z użyciem kamery z efektem rybiego oka, czy wykorzystanie kamery GoPro z inną ilością klatek na sekundę, niż przy normalnym kręceniu filmów – chaos jest idealnym słowem określającym styl pierwszej połowy nowego dzieła Terrence’a Malicka. Być może jest to analogia do szalonego muzycznego świata i środowiska z nim związanego. Reżyser balansuje na granicy marzeń sennych, w rzeczywistości wprowadzając tym samym odbiorcę w niecodzienny stan. Mogę śmiało napisać, że takich wizji dawno nie widziałem w szeroko dystrybuowanym filmie. Malick nie boi się niczego i realizuje swoje pomysły bez względu na kalkulację „czy mu się to sprzeda”. Dlatego też nie bez przyczyny nazywany jest współczesnym Kubrickiem.
Kluczowym elementem, który sprawia, że całość nabiera jeszcze większego znaczenia jest fakt, iż Malick genialnie połączył Song to Song ze swoim poprzednim filmem Rycerzem Pucharów. Zasadniczym pierwiastkiem spajającym te dwa dzieła są dwie drugoplanowe bohaterki grane przez Natalie Portman i Cate Blanchett. Nic dziwnego, że na ekranie miał się pojawić także Christian Bale (który wcielał się w główną postać w Rycerzu) będący alter ego samego Terrence’a, jednak twórca zdecydował się aż tak nie narzucać tej ścieżki interpretacji. Sprytnie wspólnie z Emmanuelem Lubezkim bezpośrednio cytuje kadry, puszczając oko do swoich wielbicieli.
Oprawa audiowizualna u Malicka zawsze jest najważniejszych elementem składowym dzieła. Amerykański reżyser udowadnia, że nie tylko zna się na swoim fachu, ale jest także wielkim melomanem i erudytą. To właśnie u niego wykorzystana muzyka klasyczna jest także komentarzem do tego co widzimy na ekranie. Scena stosunku seksualnego przy akompaniamencie Danse Macabre Camille’a Saint-Saënsa nadaje mu dodatkowego znaczenia. W ścieżce dźwiękowej nie brakuje także polskiego akcentu, bo nie od dziś wiadomo, że Malick jest dużym fanem twórczości Wojciecha Kilara. Wstęp z utworu Angelus wybrzmiał w jednej z kluczowych sekwencji rozterki bohatera. Aż szkoda, że w kinie podczas gdy usłyszeliśmy słowa modlitwy „Zdrowaś Maryjo” niektórzy zaczęli się śmiać. To także nawiązanie do Rycerza, w którym motywem przewodnim był Exodus Kilara. Jednak podczas seansu najbardziej zdziwił mnie fakt, iż Malick zaczął czerpać z dzisiejszej twórczości Jean-Luca Godarda. Widoczne były bezpośrednie wpływy zaczerpnięte z Pożegnania z Językiem, czy Film Socjalizm. Wiadomo, że sztuka Godarda jest jeszcze bardziej eksperymentalna, ale Malick umiejętnie wykorzystał to co najlepsze u francuskiego mistrza.
Została do omówienia jeszcze kwestia zakończenia, która wywarła na mnie największe wrażenie. Przy całym szalonym tempie większości filmu, montaż nagle zwalnia, dzięki czemu przesłanie dzieła wybrzmiewa jeszcze dobitniej. Oto z zamierzonego wcześniej chaosu wyłania się piękno narracji amerykańskiego reżysera, a relacje między dwójką głównych postaci tworzą meritum dwugodzinnych rozważań. Kamera Lubezkiego nieśpiesznie krąży wokół Mary i Goslinga, a z off’u dobiega do Nas miękki głos Mary wypowiadającej trafnie podsumowujące słowa wybitnego dzieła Terrence’a Malicka. Po raz kolejny Dziękuję Mistrzu za przeżycia, których nie doświadczę u żadnego innego twórcy.
Ocena: 9/10
Nie ma to jak zaprowadzić zbłąkaną owcę do odpowiedniej zagrody 😉 Po seansie emocje kłębiły się we mnie niczym tysiące cząsteczek w chmurze elektronowej. Nie mogłem odnaleźć sensu tego wszystkiego. Twój artykuł przywrócił mi wiarę w ten film, naprawdę! Teraz tylko czekać na powtórny seans…
Dzięki i życzę lepszego drugiego seansu.