Kolejną z moich podróży okazał się wypad do Rosji. Centralnym punktem wyprawy był kilkudniowy pobyt w Moskwie. Nie byłem pewien, czego się spodziewać, ale to, co spotkało mnie w stolicy Rosji przeszło najśmielsze oczekiwania.
Przygotowania do podróży do Rosji rozpoczęły się dość wcześnie. Dwa miesiące wcześniej trzeba było postarać się o wizę. Na szczęście załatwiło ja za mnie biuro turystyczne. Przy składaniu dokumentów otrzymałem spory plik kartek z informacjami, czego w Rosji pod żadnym pozorem robić nie wolno. Pić alkoholu w miejscu publicznym, załatwiać się na ulicy, chodzić po mieście bez paszportu i potwierdzenia miejsca noclegu – to tylko niektóre z zastrzeżeń. Zdziwiło mnie jednak lakoniczne wyjaśnienie zakazu: „Konsekwencje takiego postępowania mogą być bardzo niemiłe, nikt nie chciałby trafić do rosyjskiego więzienia, gdzie nie ma ograniczeń wobec stosowania przemocy fizycznej”. Lakoniczne, ale treściwe. Gdyby Rosjanie wiedzieli, jakie informacje o nich rozprowadza biuro turystyczne, pewnie byliby wściekli, ale to już inna sprawa.
Wyjazd wypadł w czwartkowy wieczór. Do Moskwy miałem dotrzeć pociągiem. Najpierw autobusem pojechałem do Lahti. Tam mieści się jedna z większych jednostek wojskowych w Finlandii. Stamtąd specjalnym pociągiem trzeba było przejechać przez granicę aż do Moskwy. Gdy pociąg wjechał na peron, zamarłem. Mały, obskurny, brudny z pomarańczowym neonem „Lew Tołstoj”. Koszmar. W środku było niewiele lepiej. Korytarze były śmiertelnie wąskie, przedziały tak samo. Ponieważ podróż trwała całą noc, prawie każdy wagon był sypialny. Wylądowałem w przedziale z Francuzem, Niemcem i Szwajcarem, więc zrobiło się międzynarodowo. Problem tkwił w tym, że każdy z nas jest dość wysoki i ledwo mieściliśmy się w przedziale. Trochę pogadaliśmy, zapoznaliśmy się po europejsku, czyli każdy wyjął butelkę swojego krajowego alkoholu i tak podróż nam zleciała.
Na kilka kilometrów przed granicą z Rosją, przyszedł konduktor, żeby poprosić o wyłączenie komórek i schowanie aparatów fotograficznych. Chwilę później zgasły wszystkie światła. Gdy dojechaliśmy na granicę, do pociągu weszło kilku żołnierzy z karabinami i świecili nam latarkami po oczach. Razem z nimi do przedziału weszła rosyjska urzędniczka, która powiedział łamaną angielszczyzną „passsport”. Wzięła nasze dokumenty i zniknęła na dobre dwadzieścia minut. Żołnierze zostali. Gdy kobieta wróciła, paszporty do nas wróciły, ale były pomięte i brudne od piasku. Po jakimś czasie urzędniczka z obstawą wyszli z pociągu. Machina ruszyła, a po kwadransie włączono światła. Kątem oka dostrzegłem w oknie, ze na granicy stały czołgi i żołnierze z bronią. Mało przyjemny widok.
Rankiem pociąg dotarł do Moskwy. Po nocy na małych rosyjskich kuszetkach każdy był wymęczony. Obsługa pociągu teoretycznie miała nam zaserwować śniadanie, ale skończyło się na mandarynce, soczku w kartoniku i małej kajzerce. Słabo, ale zawsze coś. Dworzec w Moskwie nie zrobił na mnie żadnego wrażenia. Nie zdążył. Były tam takie tłumy, że siłą musiałem się przeciskać ze swoimi bagażami. Chwilami ludzie napierający z tyłu wręcz mnie popychali. W końcu dotarłem do autobusu, który miał mnie zawieźć do hotelu. Rozglądałem się w miarę możliwości – wszędzie widać były stare ogromne budynki poprzeplatane wieżowcami. Niesamowite wrażenie, ponieważ wszystko przypominało nieco ładniejsze Pałace Kultury.
Po godzinie jazdy po mieście i obserwacji lokalnych widoków udało mi się dotrzeć do hotelu. Znajdował się na peryferiach miasta, czyli 40 minut jazdy metrem od centrum. To dość daleko, ale ceny w pobliżu centrum są zbyt wysokie. A w schroniskach młodzieżowych zwyczajnie niebezpiecznie jest nocować. Hotel składał się z kompleksu pięciu wieżowców, każdy z nich stanowił inny hotel. Pokój był duży, przestronny, wiec nie było powodów do narzekań. Pierwszym punktem wycieczki okazało się zwiedzanie okolicy i poszukiwanie kantoru. W pobliżu było centrum handlowe, bazar, gdzie można było kupić wszystko, po czym za drobną dopłatą na wybrany produkt np. odzież sprzedawca naszywał wybraną metką. W taki sposób nawet biedota w Moskwie chodziła w ubraniach najdroższych marek. Nieopodal hotelu znajdowało się jeszcze Muzeum Historii Wódki, do którego miałem trafić oraz upragniony przeze mnie kantor. Gdy w końcu do niego trafiłem, przy wychodzeniu przyczepił się do mnie jakiś facet. Przedstawił się jako Grisza i zaczął pokazywać ubranka, jakie kupił swojemu synkowi. Za nic nie chciał się ode mnie odczepić. Po jakimś czasie stwierdził, że chyba mnie skądś zna, ale nie jest pewien. Po chwili pojawili się jego koledzy. Stałem więc pośród sześciu, może siedmiu łysych, rosłych Rosjan. W końcu zaproponowali, że pójdziemy się napić. W przewodniku pisali, żeby nigdy nie odmawiać Rosjanom, ponieważ można za to dostać po gębie, zwłaszcza kiedy są w przewadze liczebnej. Cóż, poszliśmy do lokalnego baru. I wszystko się wyjaśniło. Chłopaki wzięli mnie za Andrieja Smertina, byłego kapitana ich piłkarskiej reprezentacji. Rzeczywiście było między nami pewne podobieństwo, ale bez przesady. Im to jednak nie przeszkadzało. Stawiali kolejne kolejki, za nic nie chcieli zrozumieć, że jestem kimś innym. Gdy powiedziałem w końcu coś o Wrocławiu, że jednak jestem stamtąd, usłyszałem tylko, iż oni też są stamtąd i zewsząd i lepiej się napijmy. Po wszystkim nie pozwolili zapłacić, podali swoje numery telefonu, wzięli autografy i wpakowali mi do kieszeni butelkę wódki i piwa. Potem poszli. A ja zobaczyłem, że już czas najwyższy się położyć. To nauczyło mnie już nie pić z Rosjanami, ale będąc w Rosji to naprawdę ciężkie.
Kolejny dzień miał upłynąć pod znakiem zwiedzania Kremla i centrum miasta. Było dość zimno, bo zaledwie 10 stopni Celsjusza, ale nawet mimo takiej temperatury Plac Czerwony robił kolosalne wrażenie. Tak kolosalne, ze nawet nie zauważyłem, jak podeszli do mnie dwaj milicjanci i zażądali dokumentów. Wylegitymowali mnie, sprawdzili kartkę z hotelu poświadczającą moje zameldowanie i poszli. Takie spotkanie miało miejsce tego dnia aż 9 razy. Nie mogłem uwierzyć, dlaczego tak często mnie legitymują. Być może każdy turysta tak ma, nie wiem. Spacer po Placu Czerwonym uwieńczyłem wizytą w Gumie, jednym z największych centrów handlowych świata. Gdy zobaczyłem tam jajko wysadzane diamentami i innymi klejnotami za prawie milion dolarów, to stwierdziłem, że chyba to nie są ceny dla mnie. Dalej zwiedzałem Kreml – muzeum historyczna, dawne budynki partyjne itd. Prawda jednak jest taka, że emocje i pamięć tego zwiedzania szybko zatarł w mojej głowie incydent , który miał miejsce wieczorem. Szedłem jedną z bocznych uliczek koło Kremla, żeby dojść na stację metra. Zauważyłem budkę, w której siedział policjant. Patrzył się na mnie, ale nie bacząc na to, poszedłem dalej. Tuz obok stała grupa ludzi grzejąca się przy ognisku palącym się w metalowej beczce. W Polsce nazwalibyśmy ich żulami, ale nie wiem, jak mówi się na nich w Rosji. W każdym razie jeden coś do mnie krzyknął i nagle zaczęli mnie gonić. Policjant na to patrzył, nie zareagował. Ich było kilku, on jeden. Na szczęście udało mi się ich zgubić wchodząc na główna ulicę przy Placu. Wmieszałem się w tłum i poszedłem zobaczyć, jak płonie ogień zwycięstwa przy pomniku upamiętniającym zwycięstwo w Wojnie Zimowej. Gdy tam dotarłem, poczułem, ze ja też wygrałem. Być może swoje zdrowie.
Adam Flamma